Mimo to w domu nie było łatwo. Maraton zbliżał się, a zmiany Marcusa stawały się coraz dłuższe. Jego mama dorabiała sprzątając motel przy autostradzie, a tata zasypiał na stojąco. Pewnej nocy, gdy Marcus wrócił późno z treningu, zastał swoją młodszą siostrę z świszczącym oddechem. Jej astma się nasiliła, a rano skończyły się jej ostatnie leki. Matka powstrzymywała łzy, tuląc dziewczynkę na kanapie.
„Powinienem był wziąć drugą zmianę” – powiedział Marcus, stojąc tam i czując ciężar w piersi.
„Nie” – odpowiedziała mama cichym głosem. „Robisz wszystko, co możesz. Po prostu… jesteśmy zmęczeni, kochanie. Wszyscy jesteśmy zmęczeni”.
Następnego dnia Marcus pojawił się na treningu, cichszy niż zwykle. Pan Brookke podał mu butelkę wody, ale początkowo się nie odzywał. Po chwili powiedział: „Czasami najtrudniejsze nie jest bieganie. To decyzja, by biec dalej, mimo że masz ku temu wszelkie powody”.
Marcus skinął głową, zaciskając szczękę. „Nadal w tym jestem”.
Tydzień przed wyścigiem zdarzył się mały cud. Właściciel lokalnej knajpy, który usłyszał o historii Marcusa, wsunął mu do ręki kopertę po pracy. W środku było pięćdziesiąt dolarów i notatka: Dla chłopaka, który biega z większym sercem, niż ktokolwiek z nas jest w stanie udźwignąć. Potem przyszły kolejne – skromne datki wrzucone do puszek na napiwki, anonimowa para skarpet sportowych w szafce i używany zegarek podarowany przez emerytowanego listonosza. Miasto, niegdyś sceptyczne, zaczęło się temu przyglądać.
Mimo to nic nie mogło w pełni przygotować Marcusa na to, co miało nadejść. Ostatni trening zakończył się tym, że pan Brookke posadził go na ławce przy bieżni. Wyglądał poważniej niż zwykle.
„Nie ścigasz się tylko z nimi, Marcus. Walczysz ze wszystkim, co kiedykolwiek mówiło ci, że ci się nie uda. Z tym głosem w głowie, ciężarem na plecach, rachunkami na kuchennym stole. Nie musisz pokonać Madison Carlile ani Bryce’a Chandlera. Musisz po prostu przestać być świadomy, że dałeś z siebie wszystko”.
Marcus spojrzał na puste pole, gdzie wiatr lekko uginał wysoką trawę. Skinął głową. „Jestem gotowy”.
Data była ustalona. Jego nazwisko widniało na liście startowej. Nie był już tylko chłopakiem w starych butach. Biegał 212 lat w największym maratonie w stanie. I bez względu na to, kto stanął obok niego, nie zamierzał się zatrzymać.
Dzień maratonu nastał zimny i szary, a ostry wiatr przetaczał się przez ulice Birmingham niczym ciche wyzwanie. Marcus stał pośród morza sportowców w jaskrawych strojach do biegania, każdy rozciągał się, podskakiwał, sprawdzał przyrządy. Nie miał nic z tych rzeczy. Jego bluza z kapturem była z second-handu. Numer startowy, numer 212, wisiał lekko krzywo na koszulce. A jego buty, choć znoszone, zostały starannie wyczyszczone poprzedniego wieczoru szczoteczką do zębów. Nie były krzykliwe. To była stara para pana Brookke’a sprzed lat. I dla Marcusa były święte.
„Pamiętasz, co mówiliśmy?” Pan Brookke pochylił się przed rozpoczęciem. „Nie musisz, żeby cały świat to zauważył. Wystarczy, że będziesz wiedział, że dałeś z siebie wszystko”.
Marcus skinął głową, z sercem spokojnym. W oddali dostrzegł Madison Carlile z eleganckim kucykiem i markową kurtką, otoczoną przez małą ekipę. Obok niej Bryce Chandler – zawsze uśmiechnięty – zrobił sobie selfie z numerem startowym uniesionym jak trofeum, jeszcze przed rozpoczęciem wyścigu. Marcus nie spojrzał na nich więcej. Wiedział, po co tu przyjechał.
Gdy zabrzmiał sygnał startu, biegacze ruszyli do przodu niczym fala przypływu. Marcus kontrolował tempo, tak jak ćwiczył. Przez wiele kilometrów pozwalał innym pędzić przed siebie, zbyt wcześnie spalając paliwo. Obserwował, wsłuchiwał się w swój oddech, monitorował stan swoich nóg. Na 10. mili zaczął wyprzedzać biegaczy jednego po drugim. Na 16. mili wyprzedził Bryce’a, który był już czerwony na twarzy i wyraźnie przemęczony. Na 22. mili Marcus był na drugim miejscu. Tylko jedna osoba stała mu na drodze do nierealnego marzenia: Madison.
Biegła jak metronom, z idealnym rytmem, ale Marcus zauważył, że coś się zmienia. Jej ramiona były bardziej napięte; krok skrócony. Na 23. mili jej lewa ręka zwisała niezgrabnie. Na 24. mili, gdy trasa zmieniła się w krętą aleję parkową obsadzoną wysokimi drzewami, zachwiała się na bok i sięgnęła po drewnianą barierkę wzdłuż szlaku – i wtedy upadła.
Marcus wstrzymał oddech. Zwolnił instynktownie, jego wzrok powędrował w stronę pobliskiego punktu medycznego, tuż przed nim, na zakręcie ścieżki w parku. Pojedynczy ratownik medyczny stał przy ławce z torbą medyczną i radiem, wyglądając na spanikowanego.
„Mamy biegacza” – krzyknął medyk do radia. „Potrzebuję wsparcia na punkcie kontrolnym Delta. Możliwe udar cieplny. Jednostka centralna utknęła, zajmując się wypadkiem na zachodnim zakręcie. Jesteśmy tu sami”.
Marcus mógł biec dalej. Linia mety była oddalona o niecałe dwa mile. Brakowało mu sekund do wyprzedzenia Madison. Zwycięstwo – coś, czego jego rodzina nigdy nie zaznała – było w zasięgu ręki.
Ale nie ruszył się do przodu. Odwrócił się.
Madison leżała rozciągnięta na boku, nieruchoma, z bladych ust wydobywał się płytki oddech. Jej skóra wyglądała na suchą i rozgrzaną. Była zdezorientowana, a jej oczy szkliły się, gdy bełkotała coś niezrozumiale.
„Jest poważnie odwodniona” – mruknął medyk, klęcząc, a jego głos drżał. „Może udar cieplny, może coś gorszego. Jesteśmy teraz sami. Reszta mojego zespołu interweniuje w karambolu. Nie dam rady jej podnieść sama”.
„Mam ją” – powiedział Marcus, klęcząc już obok dziewczynki. Delikatnie obrócił Madison na plecy, unosząc jej brodę, żeby udrożnić drogi oddechowe. Pamiętał ze szkoły: sprawdź oddech, sprawdź puls. Jej puls był szybki. Za szybki. Złapał ją za nadgarstek i policzył.
„Potrzebuje szybko płynów. Nie mogę opuścić stacji, żeby pojechać na posterunek pogotowia ratunkowego” – powiedział ratownik medyczny. „To pół mili w tamtą stronę. Możesz ją zanieść?”
Marcus nie odpowiedział. Wsunął ręce pod ramiona i kolana Madison, uniósł ją jednym ruchem i wstał. Nogi zawyły mu w proteście, już płonące po 24-milowym biegu za nim. Madison nie była ciężka, ale była od niego wyższa i kompletnie bezwładna. Każdy krok w stronę ławki był walką woli. Kolana ugięły się pod nim dwa razy. Pot spływał mu po szyi, plecy miał przemoczone. Stare buty kleiły się do błota i nie raz omal nie poślizgnęły się na zasypanej liśćmi ścieżce. Ostry skurcz chwycił go w bok, ale trzymał się.
W pewnym momencie Madison lekko się poruszyła. „Gdzie? Gdzie?”
„Wszystko w porządku” – powiedział Marcus między oddechami. „Już prawie”.
Dotarł do ławki i delikatnie ją opuścił. Lekarz wbiegł, pomagając jej ułożyć głowę, otworzył saszetkę z żelem, przycisnął ją do szyi i rozerwał szczelnie zamknięty napój z elektrolitami.
„Potrzebuje, żeby jej nogi były uniesione. Pomóż mi.”
Marcus uklęknął, chwycił ją za łydki i podniósł. Ratownik zmierzył jej parametry życiowe, poprawił pozycję i przyłożył zimny kompres do czoła.
„Dałeś nam wystarczająco dużo czasu” – powiedział lekarz. „Jej stan jest stabilny. Wszystko będzie dobrze”.
Marcus otarł pot z czoła rękawem koszuli. Jego pierś unosiła się, każdy oddech był ciężki. Usiadł na krawędzi ławki na chwilę, na tyle długo, by zobaczyć, jak oczy Madison się otwierają. Potem wstał. Bez słów, bez uwagi, bez fanfar. Odwrócił się i ruszył truchtem z powrotem w stronę szlaku.
Nogi miał teraz cięższe, oddech coraz trudniej było regulować. Biegacze mijali go jeden po drugim – niektórzy ledwo rzucali okiem, inni byli zdziwieni, dokąd poszedł. Zignorował ich. Nie liczył, ilu ich minęło. Nie obchodziło go to. Przekroczył linię mety na piątym miejscu.
Nie było zbliżenia kamery. Nie wręczono mu żadnych trofeów. Żaden nagłówek nie krzyczał jego nazwiska. Ale pan Brookke, stojąc na skraju mety, czekał. Jego wzrok utkwił się w Marcusie w chwili, gdy ten przekroczył linię mety. Była w nim duma – nie ta, którą można znaleźć w medalach czy rekordach, ale coś głębszego. Marcus chwiejnie wtulił się w jego ramiona i odetchnął.
„Nie musiałeś się zatrzymywać” – powiedział cicho pan Brookke.
„Nie mogłem jej po prostu zostawić” – odpowiedział Marcus.
„Nie” – powiedział starzec, uśmiechając się blado. „Nie mogłeś”.
Nie powiedzieli nic więcej. Po prostu stali, podczas gdy tłum klaskał dla kogoś innego – kogoś, kto nie przestał biec. Ale Marcus wiedział, że skończył dokładnie tak, jak powinien.
Marcus nie spodziewał się oklasków, gdy przekroczył linię mety i ich nie dostał. Komentatorzy byli zbyt zajęci wywoływaniem nazwisk trzech najlepszych. Fotografowie tłoczyli się wokół medalistów, a tłum wiwatował na cześć kogoś zupełnie innego. Nie miał nic przeciwko. Nie po to przyjechał. Mimo to piąte miejsce bolało. Nie dlatego, że przegrał, ale dlatego, że ludzie nie rozumieli dlaczego. Już czuł to w sposobie, w jaki wolontariusze podali mu kubek wody i poszli dalej; w sposobie, w jaki jeden z chłopców z jego szkoły spojrzał na niego i powiedział pod nosem: „Myślałem, że wygrasz”.
Pan Brookke nigdy nie użył słowa „dumny” , ale było mu ono w twarz. Stary trener położył dłoń na ramieniu Marcusa, przytrzymał ją tam przez dłuższą chwilę i powiedział: „Niech myślą, co chcą. Ty i ja – wiemy, co się tam wydarzyło”.
Marcus skinął głową, ale to było trudne. Linia mety nigdy nie wydawała się tak cicha. Trenował miesiącami, poświęcał sen, posiłki, czas z rodziną, a teraz stał w środku tłumu, który nie znał jego imienia, nie przejmował się, że nogi wciąż drżały mu od niesienia dziewczyny, która mogła umrzeć. Zobaczyli biegacza na piątym miejscu. Nie była to decyzja; nie była to żadna historia.
Później tego wieczoru, w domu, w przyczepie, Marcus siedział na skraju łóżka piętrowego, wciąż w bluzie z kapturem, z numerem startowym 212 zmiętym w dłoni, umazanym brudem i potem. Spojrzał przez pokój na zdjęcie swojej młodszej siostry, uśmiechniętej z dwoma brakującymi przednimi zębami. Położył numer obok jak ofiarę i po prostu się na niego gapił. Nic nie powiedział. Nie musiał.
Następnego ranka w szkole wszystko wydawało się dziwne. Nie w okrutny sposób – po prostu zdystansowane. Niektórzy kiwali głowami z wahaniem. Kilku kolegów z klasy, którzy śledzili maraton, mówiło coś w stylu: „Prawie ci się udało” albo „Powodzenia następnym razem”. Bryce w ogóle się nie odzywał – po prostu minął go na korytarzu z uśmieszkiem.
Najtrudniejsza część nadeszła w stołówce. Usłyszał, jak ktoś mówi: „Myślałem, że to on jest wielką nadzieją. Chyba jednak nie”. Ktoś inny wtrącił: „Cała ta praca na piąte miejsce? Powinien był po prostu dobrze skończyć”.
Marcus milczał. Nie wyjaśnił. Myślał o tym, żeby opowiedzieć im o Madison – o zapaści, udarze cieplnym, o samotnym lekarzu – ale ta chwila nigdy nie nadeszła. Pomyślał, że jeśli potrzebują trofeum, żeby zrozumieć, dlaczego przestał, to może nie są gotowi, żeby się dowiedzieć.
Nawet pan Brookke, po usłyszeniu kilku szeptów, zapytał łagodnie: „Chcesz, żebym porozmawiał z dyrektorem? Może złoży zeznania?”
Marcus pokręcił głową. „Nie. Zostaw to. Prawda jest nadal prawdą, nawet jeśli nikt jej nie oklaskuje”.


Yo Make również polubił
Większość ludzi nie ma pojęcia, co jeść, kiedy…
Wiatraczki z ciasta francuskiego z cukinią i serem: wynik jest po prostu nie do odparcia!
Objawy niedoboru minerałów Dowiedz się, jak ostrzega Cię Twój organizm!
10 rzeczy, których nie powinieneś zachowywać po śmierci bliskiej osoby