Moi krewni się śmiali: „O, patrzcie, biedna dziewczyna pojawiła się na aukcji”. Ja milczałem — aż do trzydziestu minut później, kiedy podniosłem wiosło i kupiłem posiadłość za 12 milionów dolarów, na którą mieli licytować. – Page 3 – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Moi krewni się śmiali: „O, patrzcie, biedna dziewczyna pojawiła się na aukcji”. Ja milczałem — aż do trzydziestu minut później, kiedy podniosłem wiosło i kupiłem posiadłość za 12 milionów dolarów, na którą mieli licytować.

Zwoje projektów leżały rozłożone na prowizorycznym składanym stole. Dwóch elektryków spierało się dobrodusznie przy kolumnie o najlepsze miejsce na ukrycie okablowania. Ktoś postawił na konsoli wejściowej tekturową tackę z kawą, na której widniało logo lokalnej kawiarni wydrukowane w radosnym, niebieskim kolorze. Zapach espresso i trocin mieszał się z czymś dziwnie kojącym.

„Dzień dobry, panno Reed!” zawołał jeden z malarzy z podstawy głównych schodów.

„Dzień dobry” – odpowiedziałem, zaskoczony tym, jak naturalne wydało mi się to powitanie.

Daniel wyłonił się z bocznego korytarza, trzymając w jednej ręce tablet i ołówek za uchem.

„Wyprzedziłeś mnie” – powiedział, nieco pod wrażeniem.

„Stare nawyki” – odpowiedziałem. „Moja pierwsza praca zaczynała się o szóstej rano. Jeśli przespałem, traciłem zmianę i nie jadłem”.

Skinął głową, jakby zrozumiał więcej, niż powiedziałem. „Przygotowaliśmy dla ciebie wstępny układ skrzydła konferencyjnego. A twoja ekipa ochrony przyjedzie o dziesiątej”.

Razem przechadzaliśmy się korytarzami, omijając drabiny i wiadra z farbą. Wskazywał miejsca, gdzie ściany zostaną zburzone, gdzie pojawi się szkło, gdzie stare kryształowe kinkiety zostaną odnowione lub wymienione.

„Kiedy przyjadą twoi ludzie?” zapytał, gdy mijaliśmy pomieszczenie, które pewnego dnia miało stać się głównym bullpenem.

„Moi ludzie?” powtórzyłem z uśmiechem.

„Twoi pracownicy. Twój zespół. Ci, którzy wypełnią te biurka kubkami do kawy i karteczkami samoprzylepnymi”.

„W przyszłym tygodniu” – powiedziałam. „W każdym razie pierwsza fala. Z kilkoma pracowałam zdalnie od lat. Kilkoro to nowi pracownicy. Większość z nich to kobiety, które zbyt długo tkwiły na stanowiskach średniego szczebla w innych firmach”.

Gwizdnął cicho. „Wiedzą, gdzie zaraz wylądują?”

„Znają nazwę firmy” – powiedziałem. „Widzieli zdjęcia z artykułu. Ale nie sądzę, żeby do końca rozumieli, jak będzie wyglądało wejście do tego miejsca”.

„Jak wejście do kina” – powiedział Daniel.

„Mam nadzieję, że nie taki, w którym będziesz statystą” – odpowiedziałem.

Uśmiechnął się.

Znaleźliśmy się w długim pomieszczeniu z wysokimi oknami po obu stronach – niegdyś sali balowej posiadłości, a teraz przeznaczonej na naszą główną przestrzeń do współpracy. Promienie słońca wlewały się do środka, chwytając w powietrzu drobinki kurzu.

„Właśnie na tym chcę oprzeć program mentoringowy” – powiedziałem. „Żadnego zamkniętego biura w piwnicy. Żadnego domysłu. Chcę, żeby kobiety wchodzące tutaj wiedziały, że stoją w najładniejszym pomieszczeniu w budynku, bo ich miejsce jest w najładniejszym pomieszczeniu w budynku”.

Daniel powoli skinął głową. „Przemyślałeś to”.

„Latami byłem zapraszany do ciemnych kątów” – powiedziałem. „Spotkania przy lunchu, na marginesie ważnych decyzji. Nie chcę tego dla nikogo, kto przekroczy te drzwi”.

Stuknął coś w tablet. „W takim razie najpierw zajmiemy się wykończeniem tego pokoju. Odnowione podłogi, nowe oświetlenie, panele dźwiękochłonne, żeby nie wyglądało jak bunkier. Znam projektanta, który idealnie by się do tego nadawał”.

„Wyślij mi jej portfolio” – powiedziałem. „Jeśli rozumie światło i nie uważa, że ​​„damska podłoga” oznacza malowanie wszystkiego pastelami, to pogadamy”.

Zaśmiał się. „Zrozumiałem.”

Do południa rytm domu ustabilizował się – stukot butów na drewnie, głosy w oddali, szelest papieru, brzęczenie telefonów. Rozsiadłem się na chwilę przy składanym stoliku przy jednym z dużych okien z laptopem i notesem, tej samej taniej marki, której używałem, nawet gdy stać mnie było na lepsze. Może to przesąd. Zawsze zdawałem się myśleć lepiej, mając przed sobą trzydzieści żółtych linii.

Na moim ekranie pojawił się komunikat: Spotkanie Zoom z grupą inwestorów z Seattle za pięć minut.

Podłączyłam słuchawki douszne, obróciłam laptopa tak, aby chaos za mną wyglądał bardziej na „w toku” niż na „plac budowy” i kliknęłam „Dołącz”.

Pojawiło się osiem twarzy, każda w swojej własnej, czystej, nowoczesnej przestrzeni: regały z książkami, oprawione obrazy, rośliny o miękkiej ostrości. Sześciu mężczyzn, dwie kobiety. Rozpoznałem ich wszystkich – ta grupa była moimi pierwszymi dużymi klientami z Zachodniego Wybrzeża.

„Alexis” – powiedział jeden ze starszych wspólników. „A może powinniśmy cię teraz nazywać »kobietą, która dosłownie kupiła majątek spod własnej rodziny«?”

Pozostali zachichotali, wcale nie złośliwie.

Poczułem, jak moje policzki się rumienią, ale mój głos pozostał spokojny. „Media przesadzają” – powiedziałem. „Moja rodzina licytowała. Ja licytowałem. Młotek upadł tam, gdzie upadł”.

„Twój numer” – powiedział inny mężczyzna z uśmiechem. „Imponujące. Jak się czujesz?”

Zerknąłem przez ramię na rozległy fragment muru czekający na nowe przeznaczenie. „Duży” – przyznałem. „Ale w sam raz”.

Jedna z kobiet, Priya, nachyliła się bliżej kamery. „Ta historia inspiruje wielu młodszych analityków, z którymi pracuję” – powiedziała. „Rozpowszechniają ją jak tajny dokument zezwalający”.

Dziwny ból narastał mi w piersi. „Dobrze” – powiedziałem. „Użyj tego. Powiedz im, że im też wolno chcieć wielkich rzeczy”.

„Jesteśmy też ciekawi” – ​​powiedział starszy partner. „Jak Willow Crest zmieni naszą dalszą współpracę?”

Uśmiechnąłem się. „Będziesz miał dokąd polecieć, kiedy będziemy organizować spotkania strategiczne” – powiedziałem. „Na miejscu będzie sala danych, sala konferencyjna w stylu sali dowodzenia, w pełni wyposażone laboratorium badawcze. I cały system mentoringu, który zapewni nam dostęp do najzdolniejszych młodych analityków w kraju”.

„Budujesz maszynę” – powiedział jeden z nich.

„Buduję drabinę” – poprawiłem. „Ale tak. Taką, która działa”.

Kiedy rozmowa się skończyła, usiadłem na chwilę, pozwalając, by echo ich głosów ucichło. Uderzyło mnie, że żaden z nich nie zapytał, czy nie przesadziłem z wielkością firmy i czy dam radę „utrzymać” majątek. Podchodzili do zakupu tak, jak do każdej innej mądrej akwizycji: jako do aktywów zgodnych ze strategią.

Jakiego rodzaju rodziny nigdy nie miały.

Wczesnym popołudniem słońce się przesunęło, a dom ostygł, tworząc długie, błękitne cienie. Obszedłem teren z geodetą, a żwir chrzęścił pod butami, gdy omawialiśmy kwestie drenażu i służebności. Gdzieś między domkiem przy basenie a tylnym żywopłotem zadzwonił mój telefon.

Widok numeru dzwoniącego sprawił, że serce zabiło mi szybciej, czego nie czułem od lat.

Tata.

Wpatrywałem się w ekran, trzymając kciuk nad przyciskiem „Odrzuć”, po czym zmusiłem się do naciśnięcia Akceptuj.

„Cześć” powiedziałem.

Po drugiej stronie zapadła cisza, w tle słychać było jedynie cichy dźwięk telewizora.

„Lex?” powiedział w końcu.

Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd opuściłem dom. Przezwisko to uderzyło w czuły punkt, o którym nie wiedziałem, że wciąż jest widoczny.

„Tak” – powiedziałem. „To ja”.

Kolejna pauza. Prawie go widziałem, siedzącego w swoim zniszczonym fotelu, z jedną nogą podskakującą, z ręką owiniętą wokół kubka, który pamiętał lepsze czasy.

„Widziałem cię w wiadomościach” – powiedział. „Twoja ciotka wysłała mi link. Do, eee… aukcji”.

Zatrzymałem się, a geodeta ruszył naprzód, robiąc mi miejsce.

„Okej” – powiedziałem ostrożnie.

„Ja, uh…” Odchrząknął. „To było… coś niesamowitego.”

Czekałem. Nauczyłem się na własnej skórze, żeby nie spieszyć się z wypełnianiem ciszy wyjaśnieniami.

„Wyglądałaś jak twoja matka” – wyrzucił z siebie. „Stałaś tam z tym… tym… wiosłem, nie cofając się przed nikim. Ona by… ona by chciała to zobaczyć”.

Gardło mi się ścisnęło. Przez sekundę powietrze wydawało się zbyt gęste, by nabrać powietrza do płuc.

„Mam taką nadzieję” – powiedziałem cicho.

Przeszedł na drugi koniec linii. „Twoja ciotka i kuzyni… najpierw powiedzieli mi, jak cię potraktowali na aukcji. Zanim się dowiedzieli. Nie jestem… nie jestem z nich dumny. Ani z siebie”.

Część mnie chciała powiedzieć: Nigdy nie byłeś tam, żeby ich powstrzymać. Inna część wiedziała, że ​​ten tok myślenia prowadzi donikąd.

„Słyszałem, że byli w posiadłości” – dodał. „Powiedziałeś… że im wybaczyłeś, ale ich nie wpuściłeś… do środka”.

„To prawda” – powiedziałem.

Wciągnął powietrze, długi, drżący oddech, przez który brzmiał starzej, niż go zapamiętałem. „Jesteś tam… bezpieczny? To duże miejsce dla jednej osoby”.

Rozejrzałem się po pracownikach, zainstalowanych kamerach bezpieczeństwa, szerokich otwartych przestrzeniach podzielonych według planów i ambicji.

„Nie jestem sam” – powiedziałem. „Mam zespół. Ochronę. Personel. A wkrótce i pracowników. W tym domu będzie większy ruch niż w tej knajpie, w której pracowałem na studiach”.

Zaśmiał się cicho. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio słyszałem to bez alkoholu, który zacierałby granice.

„Wiem, że nie… nie mam prawa nic mówić” – powiedział. „Ale jestem… dumny z ciebie, dzieciaku. Bardziej, niż kiedykolwiek powiedziałem. Bardziej, niż pokazałem. Nie wiedziałem, jak… poradzić sobie z twoimi marzeniami. Przerażały mnie. Myślałem, że jeśli je zmniejszę, łatwiej będzie mi nimi zarządzać. To było… złe z mojej strony”.

Łzy napłynęły mi do oczu. Geodeta pomachał z żywopłotu, nieświadomy niczego.

„Dziękuję” – powiedziałem. „To znaczy dla mnie więcej, niż myślisz”.

„Twoja mama zawsze mówiła, że ​​dokonasz czegoś wielkiego” – dodał. „Myślałem, że po prostu… zachowuje się jak twoja mama. Chyba miała rację”.

„Zazwyczaj tak było” – odpowiedziałem.

Rozmawialiśmy jeszcze przez kilka minut, o rzeczach powierzchownych – o jego pracy na pół etatu w sklepie z narzędziami, o psie sąsiada, o tym, że w końcu rzucił palenie. Kiedy się rozłączyliśmy, moja ręka lekko się zatrzęsła.

Zrozumiałem, że zamknięcie nie zawsze oznacza trzaśnięcie drzwiami. Czasami to głos w telefonie, który w końcu wypowiada słowa, których potrzebowałeś dziesięć lat temu. Czasami słyszysz je zbyt późno, by zmienić przeszłość, ale w samą porę, by zmienić to, jak odbierasz przyszłość.

Tej nocy, po tym, jak ostatnia ciężarówka odjechała, a robotnicy odjechali, rozstawiłem krzesło ogrodowe na środku tego, co kiedyś miało być głównym parkingiem. Niebo było głębokie, bezkresne, granatowo-czarne, osiedle rozświetlone ciepłymi plamami światła. Świerszcze ćwierkały gdzieś w pobliżu linii drzew. Laptop leżał na kolanach, a ekran wyraźnie kontrastował z ciemnością.

W odpowiedzi zobaczyłem szkic wiadomości e-mail, której temat brzmiał: Program mentoringowy Willow Crest – wytyczne dotyczące aplikacji.

Zacząłem pisać.

Nie szukamy idealnych CV, napisałem. Szukamy determinacji. Do nocnych zasiadek, podczas których uczyłeś się dalej, mimo że wszyscy inni się poddali. Do osób, którym powiedziano, że są „za bardzo” lub „za mało”, a mimo to wracali następnego dnia.

Opisałam płatne szkolenie, stypendium mieszkaniowe i opiekę nad dziećmi na miejscu, które planowałam uwzględnić w budżecie tak szybko, jak to możliwe. Napisałam o tym, jak będziemy mierzyć sukces: nie tylko na podstawie sfinalizowanych transakcji czy zarobionych pieniędzy, ale także na podstawie rozpoczętych karier, otwartych drzwi i wzmocnionych głosów.

Gdy w końcu kliknąłem „Zapisz”, była już prawie północ.

Kilka dni później mój zespół zaczął przybywać.

Pierwszą była Lila, trzydziestodwuletnia analityczka z Dallas, o bystrym wzroku i jeszcze bardziej wyczulonym instynkcie na niedoceniane dzielnice. Weszła do holu, pchając średniej wielkości walizkę, z lokami spiętymi w niski kucyk.

„To miejsce jest prawdziwe” – powiedziała, zatrzymując się, by spojrzeć na żyrandol. „Myślałam, że zdjęcia zostały zmontowane”.

„Witamy w Willow Crest” – powiedziałem. „Poczekaj, aż zobaczysz skrzydło biurowe. Biurka jeszcze nie stoją, ale widok już tak”.

Następna była Lily, samotna matka z Ohio, która trzykrotnie została pominięta przy awansie w swojej poprzedniej firmie, ponieważ, jak to ujął jej szef, „miała podzielone priorytety”. Przyjechała z sześcioletnią córką June na smyczy, trzymając pluszowego królika i mając na sobie świecące trampki.

„Czy to zamek?” zapytała June, szeroko otwierając oczy.

„Coś w tym stylu” – powiedziałem, schylając się do jej wzrostu. „Lubisz zamki?”

Skinęła głową tak mocno, że aż podskoczyły jej warkocze. „Mieszkasz tu cały czas?”

„Tak”, powiedziałem.

Spojrzała na mamę. „Czy my też możemy tu zamieszkać?”

Twarz matki poczerwieniała. „Jesteśmy w domku gościnnym po zachodniej stronie, robaczku” – powiedziała łagodnie. „Pamiętasz?”

Uśmiechnęłam się. „Jesteście tu oboje” – powiedziałam. „A to oznacza, że ​​jesteście teraz częścią tego miejsca”.

W miarę upływu tygodnia przybywało kolejnych osób. Latynoska rzeczoznawca majątkowy z Phoenix, której na każdej ocenie okresowej kazano „więcej się uśmiechać”, nawet gdy jej wyniki były bezkonkurencyjne. Biała kobieta z wiejskiego stanu Maine, która z trudem wdarła się do branży kredytów komercyjnych, tylko po to, by przydzielono jej najmniejsze konta, „żeby sprawdzić, jak sobie radzi”. Czarnoskóra ekonomistka z Chicago, która dorastała, odrabiając lekcje za nocną zmianą mamy, a teraz recytowała przepisy dotyczące podziału stref jak wiersz.

Przyszli z walizkami, nerwowym śmiechem i niedowierzaniem wypisanym na twarzach, gdy przekroczyli próg.

„Naprawdę nas tu umieszczacie?” – wyszeptał jeden z nich, stojąc w sali balowej przekształconej w centrum mentoringu.

„Umieszczam nas tutaj” – poprawiłam. „Wszystkich. A potem dopilnujemy, żeby drzwi były otwarte dla każdego, kto za tobą idzie”.

Pierwszego dnia zajęć orientacyjnych siedzieliśmy na składanych krzesłach ustawionych w luźnym kręgu w sali balowej. Ściany były wciąż puste, podłogi świeżo wypolerowane, a echo dźwięczne. Promienie słońca padały na ich twarze.

„Witajcie” – powiedziałem. „Wiem, że niektórzy z was czytali ten artykuł. Niektórzy słyszeli fragmenty od rekruterów. Niektórzy pewnie myślą, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Rozumiem to. Dorastałem z poczuciem, że takie pokoje należą do innych ludzi. Ludzi z nazwiskami wyrytymi na tabliczkach”.

Kilka głów skinęło głowami, a ich wzrok przesunął się po ozdobnych szczegółach kasetonowego sufitu.

„Ta posiadłość” – kontynuowałem – „należy do starych bogaczy od dłuższego czasu, niż większość z nas żyje. Przez lata stanowiła tło ich opowieści. Gale. Aukcje. Transakcje na polu golfowym. Nigdy nie wyobrażali sobie, że będzie należeć do kogoś takiego jak ja. Ani że ktoś taki jak ja wypełni ją ludźmi takimi jak ty”.

Zatrzymałem się, żeby poczekać, aż to się uspokoi.

„Nie kupiłem Willow Crest, żeby się popisywać” – powiedziałem. „Kupiłem go jako bazę. Jako kwaterę główną. Jako deklarację. Że nie musimy już prosić o ochłapy. Że nie musimy już grzecznie czekać na awanse, które nigdy nie nadejdą. Że nie musimy się kurczyć, żeby inni mogli poczuć się więksi”.

W pokoju panowała cisza. Widziałem kilka poruszających się gardeł, dłoń szybko przecierającą skórę pod okiem.

„Ten dom jest naszą odpowiedzią” – powiedziałem po prostu. „I nie jesteście tu dlatego, że mi was żal. Jesteście tu, bo jesteście dobrzy. I udowodnicie to, przede wszystkim sobie”.

To Lila przerwała ciszę. „Kiedy zaczynamy?” zapytała.

„Dzisiaj” – powiedziałem. „Właśnie teraz”.

W miarę upływu tygodni posiadłość ulegała przemianom.

Sala balowa zyskała długie stoły i krzesła na kółkach, tablice na szynach, które można było odsuwać, gdy potrzebowaliśmy całej powierzchni sali. Dawna biblioteka stała się naszym laboratorium danych, a ściany pokryto ekranami wyświetlającymi rynki, trendy i mapy. Skrzydło zachodnie, niegdyś kompleks apartamentów gościnnych, przekształciło się w połączenie biur i małych pokoi wypoczynkowych, gdzie ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli chwili wytchnienia i nieprzerwanego myślenia, mogli generować pomysły.

Każdego ranka przez bramę przejeżdżały samochody. Niektóre były starymi sedanami z skrzypiącymi hamulcami. Inne służyły jako busy do przewozu osób. Kilka to rowery oparte o boczne wejście. Nikogo nie obchodziło, czym jeździsz. Liczyło się to, co wnosisz do środka.

W porze lunchu zorganizowaliśmy rotację lokalnych food trucków, żeby nikt nie musiał tracić energii na pakowanie posiłków, na które ledwo starczało mu czasu w domu. Popołudniami słychać było gwar rozmów dochodzący z korytarzy – debaty o strefach możliwości, śmiechy przy kiepskiej kawie, ktoś wyjaśniający klauzulę w umowie komuś, kto nigdy wcześniej jej nie widział.

Czasami, gdy słońce padało prosto na okna, dostrzegałam w szybie nasze odbicie jako grupy: kobiety w różnym wieku, od wczesnych dwudziestek do późnych czterdziestek, kilku wspierających mężczyzn, którzy przeszli nasz test wartości, garstka stażystów ledwo po studiach licencjackich z oczami jak światła reflektorów. Nie przypominałyśmy żadnej firmy, w której kiedykolwiek pracowałam. Wyglądałyśmy… jak nowe.

I świat to zauważył.

Pierwszy artykuł o programie mentoringowym pochodził z bloga małej firmy. Potem z gazety regionalnej. Potem z ogólnokrajowego portalu poświęconego kobietom w finansach. Historia była nie do odparcia: kobieta kupuje posiadłość, o którą zabiegała jej bogata rodzina, i zamienia ją w oazę dla niedocenianych talentów. W ciągu następnego miesiąca w internecie pojawiło się kilkanaście wersji tego artykułu.

Z każdym nagłówkiem skrzynka odbiorcza poczty elektronicznej pęczniała.

„Mój szef powiedział mi, że nie nadaję się na lidera, ale prosi mnie, żebym szkolił każdego nowego analityka”.

„Zajmuję się zarządzaniem nieruchomościami od piętnastu lat i nigdy nie zostałem zaproszony na spotkanie inwestycyjne”.

„Mam dwójkę dzieci i jedną szansę na zmianę naszego życia. Proszę, powiedz mi, jak złożyć wniosek”.

Zbudowaliśmy portal aplikacji w ciągu jednej nocy.

Przyciągnęliśmy także coś jeszcze.

Opór.

Wszystko zaczęło się od drobnego żartu: złośliwego komentarza pod artykułem, napisanego przez kogoś, kto ewidentnie jest związany z branżą.

„Wygląda na chwyt PR-owy” – napisał anonimowy profil. „Prawdziwi gracze nie potrzebują rezydencji i haseł o kobiecej sile”.

Potem pojawił się artykuł w branżowym biuletynie, w którym kiedyś chciałem się znaleźć, w którym ktoś zadał pytanie, czy mam „wystarczające doświadczenie, by zarządzać tak ambitnym projektem”. Autor, mężczyzna, którego poznałem kiedyś na konferencji, nigdy nie zadał sobie wtedy trudu, żeby zapamiętać moje nazwisko.

Ale prawdziwy sprzeciw przybrał formę listu.

Przyszło listem poleconym, na grubym kremowym papierze, z adresem zwrotnym kancelarii, którą rozpoznałem: Harrington & Rowe, Adwokaci. Reprezentowali najpotężniejszego dewelopera w hrabstwie, człowieka, którego rodzina miała wpływ na lokalne rady ds. zagospodarowania przestrzennego jeszcze przed moim urodzeniem.

Otworzyłem ją przy prowizorycznym biurku w moim tymczasowym biurze. Ściany wokół mnie były jeszcze w połowie pomalowane.

Szanowna Pani Reed,

Nasz klient, Harrington Properties, od dawna współpracuje z nami w zakresie rozwoju i ochrony historycznych posiadłości w tym hrabstwie. Piszemy, aby wyrazić zaniepokojenie Państwa planami dotyczącymi Willow Crest…

Przeczytałam je pobieżnie, a potem zwolniłam, bo insynuacje się zaostrzyły.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Zdrowe cukierki morelowe, orzechowe i czekoladowe

7. Posiekaj odłożone orzeszki ziemne. 8. Udekoruj cukierki liniami czekoladowymi i posiekanymi orzeszkami ziemnymi. 9. Włóż do lodówki, aż cukierki ...

ROLOWANE CIASTKO Z DŻEMEM

Pieczenie: Przenieś ciasto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Piecz w rozgrzanym piekarniku przez 20-25 minut, aż ciasto będzie złociste ...

Stek, który wyciągnęliśmy z lodówki, jest szary — czy nadal możemy go zjeść? Mamy nadzieję, że nie wyrzucimy go, bo ma być na kolację

Najlepsze praktyki przechowywania steków Aby zachować jakość i kolor steku, przechowuj go w najzimniejszej części lodówki, najlepiej w temperaturze poniżej ...

Działa jak marzenie!

Jak to działa: szczegółowy opis Krok 1: Przygotuj roztwór czyszczący W misce bezpiecznej dla kuchenki mikrofalowej wymieszaj równe części białego ...

Leave a Comment