Mój chłopak, z którym jestem już od sześciu miesięcy, zabrał mnie do domu, żebym poznała jego rodzinę. Przez całą kolację nazywali mnie „tania” po hiszpańsku, myśląc, że o niczym nie wiem. Uśmiechałam się przez cały czas i powiedziałam tylko jedno zdanie, zanim wstałam od stołu. – Page 5 – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Mój chłopak, z którym jestem już od sześciu miesięcy, zabrał mnie do domu, żebym poznała jego rodzinę. Przez całą kolację nazywali mnie „tania” po hiszpańsku, myśląc, że o niczym nie wiem. Uśmiechałam się przez cały czas i powiedziałam tylko jedno zdanie, zanim wstałam od stołu.

Tydzień później, po złożeniu dokumentów dyplomowych i oprawieniu pracy dyplomowej, zarezerwowałem kolejny lot.

Nie do Kostaryki. Jeszcze nie.

Do Nowego Jorku.

Niewielka organizacja non-profit – Bridge Tongues, organizacja pracująca z rodzinami wielojęzycznymi – zwróciła się do mnie kilka miesięcy wcześniej z propozycją współpracy. Mój grafik był zbyt napięty. Teraz, po zakończeniu roku szkolnego i kilku tygodniach pracy zdalnej, zgodziłam się.

W dniu mojego przyjazdu miasto było w pełnym rozkwicie – gwiazdy i pasy w oknach sklepów, maleńkie naklejki na drzwiach taksówek, rząd transparentów powiewających przed budynkiem federalnym. Zameldowałem się w niedrogim hotelu, gdzie w holu unosił się zapach przepalonej kawy i cytrynowego środka czyszczącego, zostawiłem torbę i udałem się do skromnego biura organizacji non-profit.

„Romy!” Kobieta po czterdziestce z krótko przyciętymi lokami powitała mnie w drzwiach, wyciągając rękę. „Jestem Lila. Bardzo się cieszymy, że tu jesteś”.

Spędziliśmy tydzień na projektowaniu warsztatów: jedne dla rodziców, którzy polegali na swoich dzieciach jako tłumaczach, drugie dla nastolatków, którzy czuli się rozdarci między językiem ojczystym a angielskim. Tworzyliśmy scenki z odgrywaniem ról. Kłóciliśmy się o frazowanie.

„Ludzie będą się bronić” – ostrzegła Lila. „Żaden rodzic nie chce usłyszeć, że za dużo wymaga od swojego dziecka”.

„W takim razie im nie mówimy” – powiedziałem. „Pokazujemy im. Dajemy ich dzieciom mówić”.

W mój ostatni dzień zorganizowali wieczorne wydarzenie. Rodzice i nastolatki stłoczyli się w piwnicy kościoła, nad głowami brzęczały świetlówki, a składane krzesła skrzypiały. Chłopak w bluzie z kapturem Yankees tłumaczył matce mowę powitalną, jąkając się przy kilku słowach, aż ta się uśmiechnęła i poklepała go po policzku.

Kiedy nadeszła moja kolej, podszedłem do mikrofonu i opowiedziałem skróconą wersję mojej historii. Nie wersję viralowego eseju, ale tę ludzką. Mówiłem o mahoniowym stole, krysztale i złej stronie słowa „linda pero tonta”. Widziałem, jak twarze tłumaczy na sali się zmieniają, gdy rozpoznali siebie – nie w moim błędzie, ale w chwili, gdy postanowiłem przestać udawać.

„Język jest mostem” – powiedziałem po angielsku, a potem powtórzyłem po hiszpańsku. „Ale może też wzbudzić w tobie podejrzenia. Potrafi pokazać, kim naprawdę są ludzie, kiedy myślą, że ich nie obserwujesz”.

Potem podszedł nastolatek z matką. Mówił za nich oboje, płynnie przechodząc między angielskim a hiszpańskim, z taką łatwością, z jaką oddychał.

„Moja mama chce ci podziękować” – powiedział. „Mówi, że czasami zapomina, że ​​nie jestem jej tłumaczem, tylko jej dzieckiem”.

Jego matka powiedziała coś szybko po hiszpańsku, gestykulując rękoma.

„Mówi, że znajdzie sobie własnego nauczyciela angielskiego” – przetłumaczył – „żeby następnym razem mogła rozmawiać z tobą beze mnie”.

Wszyscy się roześmialiśmy. Jego mama przytuliła mnie do siebie i uścisnęła, czując zapach kolendry i proszku do prania.

Tej nocy, w pokoju hotelowym, z przyzwyczajenia przeglądałem telefon. Na samej górze moich wiadomości widniał wątek, który powoli rozkwitał od miesięcy.

Mateo.

Po Kostaryce pisaliśmy kilka SMS-ów. Potem notatki głosowe. Zdjęcia z kawiarni na plaży podczas burzy. Rozmowa na Zoomie, gdzie Wi-Fi co chwila blokowało mu twarz w połowie śmiechu.

Teraz czekała na mnie nowa wiadomość.

Jak tam Nowy Jork? – napisał, a potem dodał emotikonę Statuy Wolności, która jakoś nie wydawała się tandetna.

Głośno, odpisałam. I pełno flag.

Odpowiedział notatką głosową, a jego akcent przypominał angielski.

„Więc jak twoja kolacja, tylko mniej wrogie?” zażartował. „Hej, jak już skończysz naprawiać świat, może rozważ kolejną podróż na południe. Kawiarnia tęskni za tobą. Właściciel też.”

Wysłalam zdjęcie maleńkiej papierowej chorągiewki z obrony pracy dyplomowej, teraz spłaszczonej między kartkami mojego zeszytu.

Wkrótce napisałem.

Nie wiedziałam, co oznacza „wkrótce”. Miesiąc. Rok. Nie spieszyło mi się z przerobieniem Mateo na nową historię. Ale jego wiadomości brzmiały jak rozmowa, którą prowadzę w języku, w którym nie muszę się tłumaczyć.

Zanim nadeszło kolejne lato, życie ustabilizowało się. Praca, zajęcia w społeczności, okazjonalne panele dyskusyjne czy wykłady gościnne. Mój viralowy esej zakończył swój internetowy cykl życia; komentarze zwolniły do ​​strużki. Co jakiś czas pojawiał się nowy, od kogoś, kto właśnie go odkrył.

Mój ulubiony fragment brzmiał po prostu: „Dziękuję za przypomnienie mi, że mam prawo rozumieć siebie bardziej, niż rozumiem jego”.

Pewnego wilgotnego lipcowego popołudnia otrzymałem e-mail od organizatora konferencji z Bogoty.

Szanowna Pani Adler,

Organizujemy sympozjum na temat dwujęzyczności i tożsamości na Uniwersytecie Narodowym. Twoja praca na temat intymnych relacji między językami byłaby nieocenionym uzupełnieniem…

Bogota.

Miasto Sebastiana.

Przeczytałem zaproszenie trzy razy. To było zawodowe marzenie – międzynarodowa konferencja, opłacony przelot, szansa na zaprezentowanie mojej pracy doktorskiej naukowcom, których cytowałem od lat.

Było to również ostatnie miejsce, w którym spodziewałam się znaleźć pracę.

Tej nocy siedziałem na balkonie z Zoe, powietrze było gęste i pełne owadów. Pokazałem jej maila.

„Otóż wszechświat jest pełen chaosu” – powiedziała.

„Może to kwestia… symetrii” – powiedziałem. „Najpierw uczę się hiszpańskiego w Hiszpanii. Potem przetrwam kolację w kolumbijskiej rodzinie. A teraz jestem zapraszany, żeby o tym opowiedzieć w Kolumbii”.

„Myślisz, że on tam będzie?” zapytała.

Wzruszyłem ramionami. „Może nawet już nie mieszkać w Bogocie”.

„Czy nie chcesz iść ze względu na niego?”

Pytanie zawisło między nami.

Rok temu odpowiedź brzmiałaby „tak”. Powiedziałbym: „Za skomplikowane” i zostałbym w domu.

Teraz pomyślałem o wszystkich ludziach, których historie słyszałem. Dzieciaki tłumaczące w szpitalach. Partnerzy uczący się nawzajem swoich języków ojczystych z czystej, upartej miłości. Dziewczyna z kolczykiem w nosie. Amelia na korytarzu, ściskająca mój stary brelok z flagą.

„Nie” – powiedziałem. „Chcę jechać ze względu na siebie”.

Dwa miesiące później wysiadłem z samolotu i wszedłem w rozrzedzone górskie powietrze. Bogota rozciągała się u podnóża lotniska niczym mozaika czerwonych dachówek i szklanych wież, a zielone wzgórza okalały miasto z obu stron.

W drodze taksówką do miasta, na balkonach powiewały flagi – wszędzie kolumbijskie trójkolorowe, jaskrawe na tle betonu. Z mojego pokoju hotelowego roztaczał się panoramiczny widok na miasto, a odległe góry nikły w świetle późnego popołudnia.

Konferencja odbyła się w nowoczesnym budynku ze szkła i stali. W środku pachniało kawą i tuszem z kserokopiarki. Na moim identyfikatorze widniał pogrubiony napis „ROMY ADLER – USA”, a obok niego wydrukowano małą flagę USA.

W przerwie między sesjami drugiego dnia stałam w kolejce po kawę, przeglądając aplikację konferencyjną. Moje wystąpienie było zaplanowane na popołudnie. Moje serce wykonało powolny, niecierpliwy skok.

„Romy?”

Głos za mną sprawił, że mój kręgosłup się wyprostował.

Odwróciłem się.

Kamila.

Wyglądała niemal identycznie – wyraźne kości policzkowe, perfekcyjnie narysowana kreska na powiekach – z tą różnicą, że w kącikach jej ust pojawiły się delikatne zmarszczki, jakby częściej marszczyła brwi niż się śmiała.

Przez sekundę żadne z nas się nie odezwało.

Potem powiedziała po hiszpańsku: „Miałam nadzieję, że to nie ty. I miałam nadzieję, że to ty”.

Wypuściłem oddech, którego nie zdawałem sobie sprawy, że wstrzymuję. „Brzmi całkiem dobrze” – powiedziałem.

Wyszliśmy z kolejki, pozwalając innym uczestnikom konferencji przejść obok nas w rozmazanej sieci smyczków.

„Widziałam twoje nazwisko w programie” – powiedziała. „O mało dziś nie przyszłam”.

„Ty będziesz prezentować?” – zapytałem.

Skinęła głową w stronę pobliskiej sesji plakatowej. „O młodych dwujęzycznych przedsiębiorcach. O rodzinnych biznesach”. Zaśmiała się bez humoru. „Wygląda na to, że jednak stałam się przewidywalna”.

Między nami zapadła cisza, wypełniona zapachem flanu i espresso oraz jej głosem nazywającym mnie tandetną dziewczyną z Instagrama.

„Twój esej” – powiedziała. „Przeczytałam go, kiedy się ukazał. Wiedziałam, że to my, zanim doszłam do trzeciego akapitu”.

Przyglądałem się jej twarzy. „I?”

„I nienawidziłam cię przez tydzień” – przyznała. „Potem nienawidziłam brata jeszcze dłużej. A potem nienawidziłam siebie”. Spojrzała na swoją odznakę konferencyjną. „Najgorsze było to, że nie powiedziałeś niczego, co nie byłoby prawdą”.

Nie spieszyłem się, żeby ją pocieszyć. To nie było moje zadanie.

„Kiedyś napisałam przeprosiny” – dodała. „Na Instagramie. Nigdy nie odpowiedziałeś”.

„Wiem” – powiedziałem.

Spojrzała mi w oczy. „Nie napisałam tego dla ciebie. Tak naprawdę. Napisałam to, bo nie mogłam znieść myśli, że gdzieś tam siedziała dziewczyna, która siedziała przy naszym stoliku i słyszała wszystkie okropne rzeczy, które mówiliśmy, a ja się z tego śmiałam”.

„Ta dziewczyna ma się dobrze” – powiedziałem. „Lepiej niż dobrze”.

„Widzę” – powiedziała, zerkając na moją odznakę. „Profesorze?”

„Jeszcze nie” – powiedziałem. „Może kiedyś”.

Zawahała się. „Sebastiana tu nie ma” – powiedziała, jakby czytała mi w myślach. „Chciał być. Nasz ojciec sponsoruje tę konferencję. Ale powiedziałam mu, że jeśli się pojawi, to ja nie przyjdę”.

Gorzki żart szarpnął mnie za usta. „Nie zdawałem sobie sprawy, że moja obecność ma taką moc”.

„Nie chodzi tylko o ciebie” – powiedziała. „Chodzi o niego. Teraz jest inny. Nie magicznie. Ale… bardziej świadomy. Twój esej trafił w jego dumę”.

„Jego stado miało bardzo ładny dom” – powiedziałem.

Prawie się uśmiechnęła. „Nadal tak. Ale remontuje.”

Z głośników rozległ się sygnał dźwiękowy wzywający ludzi z powrotem na sesje.

Camila przeniosła ciężar ciała. „Nie jestem tu po to, żebyś nam wybaczył” – powiedziała. „Po prostu… nie mogłam znieść przebywania w tym samym budynku bez powiedzenia czegoś w języku, który na pewno rozumiesz”.

„To jest postęp” – powiedziałem.

„Małymi kroczkami” – odpowiedziała.

Razem wróciliśmy do kawiarni. Na rozwidleniu korytarza zatrzymała się.

„Połam nogę, Romy” – powiedziała po angielsku. „Idę na twoje wystąpienie. Chcę usłyszeć całą historię”.

„Uważaj” – powiedziałem. „Jesteś w to zamieszany”.

„Wiem” – powiedziała. „Może czas przestać udawać, że nie jestem”.

Kiedy tamtego popołudnia wszedłem na scenę w Bogocie, sala wydała mi się dziwnie znajoma. Inny kraj, inne flagi, ta sama dynamika: ludzie ustawiali się w rzędach, czekając, jaką wersję siebie pokaże im lustro historii.

Poprawiłem mikrofon, spojrzałem na swoją notatkę, a potem podniosłem wzrok.

„Mam na imię Romy” – powiedziałam najpierw po hiszpańsku, a potem po angielsku. „Jestem ze Stanów Zjednoczonych, studiuję komunikację i kiedyś dałam się komuś przekonać, że udawanie, że nie rozumiem jego języka, ułatwi związek”.

Przez tłum przebiegł gest rozpoznania.

„Myliłem się” – kontynuowałem. „Siedząc przy stole w pięknym domu, nauczyłem się, że cisza nie zaciera słów. Oznacza to tylko, że rozbrzmiewają one w tobie, a nie na głos”.

Zobaczyłem kiwające głowami. Z tyłu dostrzegłem Camilę ze skrzyżowanymi ramionami i nieodgadnioną twarzą.

Opowiedziałem tę historię jeszcze raz – nie po to, by wciągać Sebastiana i jego rodzinę, ale by pokazać, jak tamtej nocy przepływała władza. Jak moja performatywna bezradność dała im pozwolenie na bycie najgorszymi wersjami siebie. Jak mój ostateczny wybór, by przemówić, zmienił bieg nie tylko mojego życia, ale i mojej pracy.

„Kiedyś myślałam, że najważniejszym językiem w związku jest ten, który dzielimy” – powiedziałam. „Teraz wiem, że to ten, którego nie chcemy używać jako broni”.

Po zakończeniu rozmowy pytania zaczęły padać błyskawicznie. Kobieta zapytała, jak rozmawiać z mężem o komentarzach jego matki w ich ojczystym języku. Studentka chciała dowiedzieć się, jak badać społeczność, nie stając się jej rzeczniczką.

Później, gdy ludzie wychodzili, podeszła do nich Camila.

„Nie zrobiłeś z nas potworów” – powiedziała cicho. „Dziękuję ci za to”.

„Sami to zrobiliście” – powiedziałem. „Po prostu… powiedziałem prawdę”.

Skinęła głową, a potem zrobiła coś nieoczekiwanego. Sięgnęła do torby i wyjęła z niej mały przedmiot.

„Dostałam to na konferencji w Waszyngtonie w zeszłym roku” – powiedziała. „Zbieraliśmy je kiedyś dla żartu”.

To był brelok. Flaga USA po jednej stronie, flaga Kolumbii po drugiej, emalia wciąż błyszcząca.

„Trochę na wyrost” – powiedziała. „Ale pomyślałam, że może opowiesz o tym lepiej niż my”.

Obracałem go w dłoni, metal był ciepły od jej dłoni.

„Dziękuję” powiedziałem.

Niczego nie wymazało. Ale wydawało się to małym, szczerym zdaniem w języku, którego oboje dopiero zaczynaliśmy się uczyć.

Ostatniej nocy w Bogocie siedziałem w pokoju hotelowym, a za oknem migały światła miasta. Położyłem nowy brelok obok telefonu. Moja stara flaga znalazła nowy dom u Amelii; ta wydawała się mniej etykietą, a bardziej mostem.

Mój telefon zawibrował.

Jak się masz w Kolumbii? – napisał Mateo.

Zrobiłem zdjęcie breloczka, dwóch flag obok siebie, i wysłałem je.

Jak rozmowa, którą w końcu jestem gotowy odbyć, napisałem.

Kiedy kilka dni później przyleciałam do domu, poczułam, że coś we mnie się uspokaja. Historia, która zaczęła się przy mahoniowym stole, zabrała mnie w podróż przez kraje, do klas, sal konferencyjnych i kościelnych piwnic. Przedstawiła mi kobiety, dziewczęta, rodziców i partnerów, którzy na swój sposób uczyli się przestać udawać.

Wróciwszy do mieszkania, powiesiłam nowy brelok na haczyku przy drzwiach. Poniżej, na tablicy korkowej, przypięłam wydrukowany zrzut ekranu z pierwszym wersem mojego viralowego eseju. Obok przypięłam notatkę napisaną moim własnym pismem.

Nie udawaj głupiego przed nikim.

Za każdym razem, gdy sięgałam po kluczyki, widziałam przypomnienie.

Za każdym razem, gdy wchodziłem do klasy, na scenę lub do samolotu lecącego gdzieś, flagi łopotały na nieznanym wietrze, zabierałem to ze sobą.

Bo ostatecznie to właśnie było prawdziwe tłumaczenie: nie z hiszpańskiego na angielski, ani z angielskiego na hiszpański, ale ze strachu na jasność. Ciszy na mowę. Dziewczyna, która kiedyś naliczyła dwadzieścia dziewięć nieodebranych połączeń od mężczyzny, który nie sądził, że go rozumie, stała się kobietą, która raz po raz decydowała, że ​​najpierw musi zrozumieć samą siebie.

A jeśli kiedykolwiek siedziałeś przy stole, rzeczywistym lub metaforycznym, a ludzie rozmawiali wokół ciebie, jakbyś nie był prawdziwy, jeśli kiedykolwiek łykałeś słowa, które znałeś, tylko po to, by zachować pokój, rozważ to jako swój znak.

Możesz przestać udawać.

Masz prawo zwiększyć głośność swojego głosu, dopóki krzyk czajnika nie przestanie być wyrazem strachu.

To jest moment, kiedy możesz przemówić

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Kostka czekoladowa

Przygotowanie 1. W rondelku rozpuszczamy masło. Następnie wlewamy mleko skondensowane i mieszamy do połączenia. 2. Czekoladę łamiemy na mniejsze kawałki ...

Ciasto Hukzulka

1. Do miski przesiej mąkę, dodaj cukier puder, proszek do pieczenia, żółtka, śmietanę i masło w temp. pokojowej. Całość zagnieć ...

Nikt nie chce Ci powiedzieć, że ma również te 6 ukrytych funkcji!

Umieść spinkę do włosów na stronie książki, na której skończyłeś czytać. Następnym razem, gdy otworzysz książkę, z łatwością znajdziesz ostatnią ...

Leave a Comment