Rzuciła pracę w księgowości. Krążyły tam teraz zbyt liczne plotki, zbyt wiele współczujących spojrzeń. Zamiast tego znalazła posadę w małej lokalnej bibliotece.
Było przytulnie, pachniało starymi książkami i skrzypiącymi deskami podłogi. Pensja nie była wysoka, ale Liv wystarczała. Nigdy nie goniła za dużymi pieniędzmi.
Praca w bibliotece okazała się zbawieniem. Codziennie przychodziła o dziewiątej rano, układała książki na półkach, pomagała odwiedzającym znaleźć to, czego potrzebowali, prowadziła dokumentację. Proste, zrozumiałe zadania, niewymagające wysiłku emocjonalnego.
Ludzie przychodzili i odchodzili. Niektórzy ją witali. Inni w milczeniu brali książki. Liv to nie przeszkadzało. Nie była gotowa na bliskie interakcje.
Nikki dzwoniła codziennie, zgodnie z obietnicą. Opowiadała o Mikeyu, o pracy Dariusa, o swoim życiu. Czasami płakała, pytając, jak radzi sobie jej mama. Liv pocieszała ją, mówiąc, że wszystko w porządku, że nic jej nie jest.
Ale nocą, gdy odgłosy lasu otaczały jej mały domek, Liv leżała bezsennie, rozmyślając o tym, jak łatwo wszystko można stracić.
Minęło sześć miesięcy.
Liv przyzwyczaiła się do nowego życia – do ciszy, do samotności. Nauczyła się gotować dla jednej osoby, oglądać telewizję bez poczucia winy, że odrywa kogoś od obowiązków. Założyła małą grządkę warzywną przy domu, sadząc pomidory, ogórki i zieleninę. Praca z glebą ją uspokajała. Odrywała od myśli.
Pewnego wieczoru późną wiosną siedziała na werandzie z filiżanką herbaty, obserwując zachód słońca. Niebo było pomalowane odcieniami różu i pomarańczu. Ptaki śpiewały swoje wieczorne pieśni.
I nagle Liv zdała sobie sprawę, że czuje się… dobrze.
Po raz pierwszy od dawna poczuła nie tylko spokój, ale coś w rodzaju szczęścia. Jakby coś w jej wnętrzu w końcu odtajało.
W sobotę Nikki i jej rodzina wpadli z wizytą. Mikey biegał po podwórku, goniąc motyle. Darius pomógł Liv naprawić chwiejący się płot. Siedzieli na werandzie, jedząc ciasto, które Liv upiekła rano, i rozmawiali o prostych rzeczach – o pogodzie, planach na lato, o tym, jak Mikey nauczył się jeździć na rowerze.
„Mamo, wyglądasz lepiej” – powiedziała Nikki, przyglądając się jej uważnie. „Poważnie, wyglądasz jakoś młodziej”.
Liv się uśmiechnęła.
„Może to wiejskie powietrze.”
„A może to wolność” – dodała cicho jej córka. „Jesteś wolna, mamo. I to widać”.
Przytulili się, a Liv znów poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Ale nie były to łzy żalu.
To były łzy wdzięczności – za to, że żyje, za to, że jej córka jest blisko, za ten dom, ten ogród, tę ciszę.
Kiedy Nikki i jej rodzina odeszli, Liv stanęła w bramie i patrzyła, jak odchodzą. Potem odwróciła się i spojrzała na swój dom. Mały, przytulny, tak niepodobny do miejsca, w którym mieszkała przez dwadzieścia lat.
Nie było tu nic zbędnego. Nic sztucznego. Tylko ona i jej nowe życie.
W niedzielę poszła na cmentarz. Dawno nie odwiedzała ojca. Po drodze kupiła bukiet białych chryzantem. Uwielbiał te kwiaty.
Grób był zadbany. Liv umówiła się z kobietą, która się nim opiekowała. Położyła kwiaty, usiadła na pobliskiej ławce i długo siedziała w milczeniu.
„Dziękuję, Tato” – powiedziała w końcu cicho. „Dziękuję, że mnie uratowałeś. Wiem, że to byłeś ty. Nawet po śmierci nie porzuciłeś swojej córki”.
Wiatr poruszał liśćmi na drzewach, a Liv poczuła, jakby ktoś delikatnie dotknął jej ramienia.
Uśmiechnęła się przez łzy.
„Żyję, tato” – powiedziała cicho. „Idę dalej. I wiesz co? Lubię swoje życie. Nigdy nie myślałam, że będę mogła to powiedzieć, ale to prawda. Odnalazłam siebie”.
Siedziała tam jeszcze chwilę, opowiadając ojcu o domu, pracy, Nikki i Mikeyu – jakby był tuż obok, słuchał jej, kiwał głową i cieszył się jej szczęściem.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, Liv wstała, poprawiła kwiaty i wróciła do samochodu.
Jechała do domu powoli, rozkoszując się drogą, polami po obu stronach i chmurami na niebie. Włączyła radio i leciała stara piosenka, którą kiedyś uwielbiała. Cicho nuciła, a jej serce zrobiło się lekkie.
W domu czekał ją spokojny wieczór. Ugotowała sobie obiad, usiadła na werandzie z książką i czytała do zmroku. Potem wróciła do domu, zamknęła drzwi na klucz i poszła spać.
I spała spokojnie – bez koszmarów, bez lęku. Spała jak ktoś, kto przeszedł przez piekło i przeżył. Jak ktoś, kto dostał drugą szansę i nie zamierza jej zmarnować.
Rano Liv obudził śpiew ptaków. Wstała z łóżka i zaparzyła kawę. Wyszła na werandę. Rosa lśniła na trawie. Powietrze było świeże i chłodne. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.
Całe życie przed nią. Nowe, inne – ale jej. Bez kłamstw, bez strachu, bez zdrady. Z córką i wnukiem. Z pracą, która przynosiła jej cichą radość. Z domem, który stał się prawdziwą twierdzą.
A gdzieś wysoko w niebie jej ojciec uśmiechnął się, patrząc na swoją córkę. Zawsze mówił, że jest silna.
I miał rację.
Liv dopiła kawę, odstawiła kubek na balustradę ganku i wróciła do środka.
Dzisiaj był zwyczajny dzień — praca, ogród, wieczorem telefon od Nikki.
Proste, spokojne życie. Dokładnie takie, na jakie zasługiwała.
I była szczęśliwa.
Naprawdę szczęśliwy.
Być może po raz pierwszy od wielu lat.
To uczucie nie zniknęło następnego ranka ani kolejnego. Nie wybuchło fajerwerkami ani jakimś wielkim objawieniem. Pojawiło się małymi, cichymi krokami.
W ten sposób Liv nie rzucała się już na każdy nieznany numer telefonu.
W sposób, w jaki potrafiła zasnąć, nie odtwarzając w kółko wydarzeń z tamtej nocy w Magnolia Grill, zatrzymując się na chwili, gdy jego oczy rozszerzyły się, gdy zobaczył ją w niebieskiej sukience zamiast zielonej.
Pory roku zmieniały się wokół jej nowego, małego domku. Lato w Georgii nadchodziło ciężkie i wilgotne, z takim upałem, że drzwi z moskitierą się zacinały, a powietrze migotało nad drogą. W weekendy jeździła do miasta po zakupy na miejscowy targ, gdzie wszyscy zdawali się znać każdego po imieniu.
Na początku trzymała się na uboczu. Uprzejmy uśmiech. Skinięcie głową. Dziękuję, miłego dnia.
Sprzedawczyni w piekarni, kobieta po sześćdziesiątce z siwymi włosami upiętymi na czubku głowy, zaczęła wkładać dodatkowe ciastko do papierowej torby Liv.
„To na koszt firmy” – mawiała. „Zawsze wyglądasz, jakby ci się przydało coś słodkiego”.
Liv uśmiechała się i mamrotała podziękowania, po czym zabierała ciasteczko do domu, a czasem zostawiała je na wizyty Mikeya.
W bibliotece rytm jej dni nabrał niemal medytacyjnego charakteru. Dowiedziała się, którzy stali bywalcy przychodzą w jakie dni. Pan Harrison w poniedziałki, zawsze oddający stos kryminałów i wychodzący z nową książką. Młode matki z maluchami w środy, zatrzymując się zbyt długo przed książkami z obrazkami, z wyczerpaniem wypisanym na twarzach.
Pewnego popołudnia kobieta w wieku Liv stała przy recepcji, nerwowo składając pasek torebki między palcami.
„Czy masz coś na temat… odbudowy po rozwodzie?” – zapytała, uciekając wzrokiem, jakby zawstydzona tymi słowami.
Rozwód.
Słowo to dziwnie zabrzmiało w uszach Liv. Nie powiedziała: „Mój mąż próbował mnie zabić dla pieniędzy z ubezpieczenia”. Zamiast tego uśmiechnęła się delikatnie.
„Tak” – powiedziała. „Dział poradników, druga alejka po lewej. Jest tam książka z żółtym grzbietem zatytułowana „Zaczynamy od nowa w każdym wieku”. Trochę tandetna, ale pomogła mojej przyjaciółce”.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, był to szybki, wdzięczny uśmiech.
„Dziękuję. Po prostu… czuję się taka głupia, że nie zobaczyłam tego wcześniej” – wyznała.
Liv poczuła ucisk w gardle.
„Nie jesteś głupi” – powiedziała cicho. „Po prostu za długo ufałeś niewłaściwej osobie”.
Ich oczy spotkały się na sekundę – błysk zrozumienia między dwojgiem nieznajomych – po czym kobieta odwróciła się i odeszła.
Tej nocy, siedząc przy małym kuchennym stole z filiżanką herbaty, Liv uświadomiła sobie, że jej ręce już nie drżą, gdy myśli o przeszłości. Wspomnienia wciąż bolały, jak siniak, o którym zapomniałaś, dopóki coś go nie przycisnęło, ale już nie pochłaniały jej w całości.
Dwa miesiące później nadszedł list z więzienia stanowego.
Adres zwrotny ścisnął jej serce. Prawie go wyrzuciła, stojąc nad koszem na śmieci z kopertą już na wpół zgiętą w palcach.
Potem przypomniała sobie, jak detektyw Hayes powiedział jej: „Nic mu nie jesteś winna – ani wizyty, ani przebaczenia, ani zamknięcia sprawy. To twoja sprawa, możesz to dać albo zatrzymać”.
Otworzyła list.
Pismo Marka wciąż było takie samo — pochyłe, lekko pospieszne, jakby nieustannie próbował nadążyć za życiem, które toczyło się dla niego zbyt szybko.
Pisał o więziennym jedzeniu, głośnych nocach i kapelanie, który przychodził raz w tygodniu, żeby porozmawiać o łasce i odkupieniu. Pisał, że budził się każdego ranka z obrazem jej w niebieskiej sukience wyrytym w umyśle, w chwili, gdy zdawał sobie sprawę, że ona wie.
Napisał słowa „przepraszam” więcej niż raz, jakby powtarzanie mogło je uczynić cięższymi.
Powiedział, że był zdesperowany.
Powiedział, że mu grożono.
Powiedział, że przekonał sam siebie, że lepiej będzie dla niej z pieniędzmi z ubezpieczenia, niż gdyby mieszkała z mężczyzną, który nie jest w stanie jej chronić.
Zakończył słowami: „Nie oczekuję, że mi wybaczysz. Po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że myślę o tobie i Nikki każdego dnia”.
Liv przeczytała list dwa razy. Potem złożyła go z powrotem do koperty, włożyła do szuflady w stoliku w przedpokoju i wyszła na zewnątrz.
Las za jej domem tętnił letnimi owadami i szelestem małych zwierząt w zaroślach. Zaczęły pojawiać się świetliki – maleńkie, migające gwiazdki unoszące się tuż nad wysoką trawą. Stała tam przez długi czas, nasłuchując.
Ona nie płakała.
Ona nie krzyczała.
Po prostu czuła się… zmęczona.
Następnego dnia kupiła w sklepie za dolara prosty notes w niebieskiej okładce. Usiadła na ganku z długopisem w dłoni i długo wpatrywała się w pierwszą pustą stronę.
Na koniec napisała:
„O mało nie umarłaś w zielonej sukience, której nigdy nie nosiłaś”.
Zdanie wyglądało dziwnie, wisiało samotnie na stronie. Chciała je skreślić, ale coś ją powstrzymało.
Ona dalej pisała.
Napisała o śnie. O szarym swetrze ojca. O tym, jak na nią patrzył – pilnie, niemal surowo.
Dwa tygodnie wcześniej pisała o pudełku z sukienką leżącym na kuchennym stole, o wstążce i o tym, jak drżały jej ręce, gdy je otworzyła i zobaczyła głęboki, szmaragdowy kolor tkaniny.
Napisała o tym, jak wiele lat temu Mark po raz pierwszy podniósł na nią głos z powodu jakiejś drobnej i głupiej rzeczy — źle umieszczonego rachunku czy spóźnionej płatności — a ona zbagatelizowała to jako stres, powtarzając sobie, że każdy czasem ma napady złości.
Pisała o tym, jak łatwo jest usprawiedliwić drobne okrucieństwa, jeśli kogoś się kocha.
Strony się zapełniały. Niebieski notatnik robił się grubszy, a jego grzbiet wyginał się na zewnątrz.
Czasem zatrzymywała się w środku zdania, zamykała oczy i słuchała szumu wiatru w drzewach. Czasem patrzyła w górę i wyobrażała sobie ojca siedzącego naprzeciwko niej na ganku, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu, tak jak siadywał po niedzielnym obiedzie.
„Co o tym myślisz, tato?” szeptała pod nosem.
I chociaż nikt nie odpowiedział, po zadaniu pytania poczuła się spokojniejsza.
Jesienią, gdy liście wokół jej domu płonęły czerwienią i pomarańczą, Nikki przekonała ją, by poszła na spotkanie grupy wsparcia w ośrodku kultury w mieście. Na ulotce widniał napis: „Dla ofiar zdrady i przemocy domowej”.
„Nie wiem, czy to ja” – zaprotestowała Liv, stojąc w drzwiach swojego małego salonu, podczas gdy Nikki złożyła ulotkę na pół i wsunęła ją do torebki Liv.
„Mamo” – powiedziała Nikki łagodnie – „tata próbował cię zabić. Jeśli to się nie kwalifikuje, to nie wiem, co innego”.
Grupa spotykała się w czwartkowe wieczory w beżowym pokoju, w którym unosił się delikatny zapach kawy i środków czyszczących. Krzesła składane ustawione w kręgu. Pudełko chusteczek pośrodku, na niskim stoliku.
Przez pierwszy tydzień Liv siedziała i słuchała.
Słuchała kobiety z siniakiem na policzku, który stopniowo żółknął, opowiadającej o momencie, w którym zrozumiała, że miłość nie powinna ranić.
Słuchała mężczyzny, którego żona opróżniła ich wspólne konto bankowe i zniknęła z kimś, kogo poznała w Internecie.
Słuchała młodej kobiety niewiele starszej od Nikki, opowiadającej o tym, jak w kółko powtarzano jej, że bez niego nie jest nikim.
Kiedy prowadzący łagodnie zapytał: „Czy chciałabyś się czymś podzielić, Liv?”, pokręciła głową.
„Jeszcze nie” – mruknęła.
W drugim tygodniu powiedziała: „Mój mąż próbował mnie otruć” i w pokoju zapadła zupełnie inna cisza.
Opowiedziała im o sukience. O pudrze. O polisie na życie, o której nie wiedziała.
Niektórzy cicho westchnęli. Jedna kobieta wyciągnęła rękę i ścisnęła ją.
Gdy skończyła, osoba prowadząca skinęła głową.
„Dziękuję, że nam zaufałaś” – powiedziała. „Nie jesteś sama, Olivio”.
Tej nocy, wracając do domu, z ciemną wiejską drogą rozciągającą się przed nią i cicho grającym radiem, Liv uświadomiła sobie coś: za każdym razem, gdy opowiadała swoją historię na głos, bolało ją odrobinę mniej.
Zima w jej nowym mieście była łagodniejsza niż w mieście. Raz czy dwa spadł lekki śnieg, wystarczający, by Mikey krzyknął z radości i uparł się, żeby ulepić bałwana na jej podwórku.
Nazwali go Kapitanem Mroźnym. Jego marchewkowy nos ciągle zsuwał się na bok.
Darius zrobił zdjęcia Liv, Nikki i Mikey’emu stojącym obok wykrzywionego bałwana, z policzkami czerwonymi od zimna i śmiechem zamrożonym w jednej uchwyconej chwili.
Później tej nocy, gdy wszyscy już spali, a w domu zapadła cisza, Liv stanęła przy oknie i patrzyła na podwórko. Bałwanek błyszczał słabo w świetle padającym z ganku.
Myślała o wszystkich zdjęciach, które nigdy nie zostaną zrobione – o żadnych rodzinnych wakacjach z Markiem za obiektywem, o żadnych pozowanych kartkach świątecznych, podczas których obejmował ją ramieniem.
Smutek nadszedł nową falą, ostrą i czystą.
Nadal był tym samym mężczyzną, który był przy narodzinach Nikki, który trzymał jej maleńką różową rączkę i płakał razem z nią. Nadal był tym samym mężczyzną, który kiedyś nie spał całą noc z gorączkującym maluchem, żeby Liv mogła spać.
To on był również tym mężczyzną, który spojrzał na nią i zamiast partnera zobaczył numer polisy.
Dwie prawdy. Obie prawdziwe. Obie żyjące w niej.
Pozwoliła sobie płakać, aż łzy przestały płynąć.
Wiosna nadeszła ponownie. Ogród, który posadziła rok wcześniej, zaczął się budzić – maleńkie zielone pędy przebijały się przez glebę, przypominając, że życie uparcie trwa, nawet gdy nie jesteś pewien, czy chcesz się z nim pogodzić.
Pewnego wieczoru, po zamknięciu biblioteki, siedziała w samochodzie na pustym parkingu, patrząc, jak niebo nad dachem przybiera lawendowy kolor.
Jej telefon zawibrował, informując o wiadomości od Nikki.
Mamo, pamiętasz ten kanał na YouTube, który ci pokazałem – ten, gdzie ta kobieta opowiada prawdziwe historie? Historie Betty? Szukają nowych zgłoszeń. Powinnaś wysłać swoje. Mówię poważnie.
Liv wpatrywała się w wiadomość, przesuwając kciuk nad ekranem.
Pomyślała o niebieskim notesie na kuchennym stole, wypchanym jej pismem. Pomyślała o kobiecie w bibliotece, która szepnęła: „Czuję się taka głupia, że nie zobaczyłam tego wcześniej”. Pomyślała o kręgu składanych krzeseł w czwartkowe wieczory, o tym, jak wiele osób mówiło: „Myślałam, że jestem sama”.
Odpisała powoli.
Może.
Po powrocie do domu zaparzyła sobie herbatę rumiankową, otworzyła laptopa i wyszukała kanał. Pojawiło się znajome logo – delikatne kolory, kobiecy głos delikatnie zapowiadający „kolejną historię, która może być właśnie tą, której potrzebujesz dziś wieczorem”.
Liv wysłuchała trzech opowieści po kolei. Każda z nich była inna, ale jednocześnie podobna w sposobie, w jaki przechodziła od bólu do jakiejś kruchej nadziei.
Następnie kliknęła na link „Prześlij swoją historię”.
Jej palce drżały, gdy pisała swoje imię, po czym zatrzymała się.
Zamiast napisać „Olivia”, napisała „Liv”. W jakiś sposób wydawało się to prawdziwsze.
Dołączyła dokument – swój niebieski notatnik przepisany do pliku Word – i zawahała się nad ostatnią linijką.
Na koniec napisała: „Jeśli choć jedna kobieta posłucha tego i zdecyduje się zaufać swojej intuicji trochę wcześniej niż ja, może wszystko, przez co przeszłam, nie będzie tylko koszmarem. Może coś to będzie znaczyć”.
Kliknęła „Wyślij”.
Przez chwilę nic się nie działo, oczywiście. Żadnego pioruna, żadnego donośnego głosu z nieba. Tylko cichy szum z jej poczty i ciche kliknięcie domu osiadającego wokół niej.
Zamknęła laptopa, wyszła na werandę i opadła na swój zwykły fotel.
Powietrze było miękkie i chłodne. Gdzieś w lesie pohukiwała sowa. Owinęła się szczelniej swetrem i spojrzała w niebo, teraz usiane gwiazdami.
„Jeśli to komuś pomoże” – wyszeptała – „niech to samo go znajdzie”.
Tej nocy zdała sobie sprawę, że jej historia nie jest już wyłącznie historią strachu. Jest także historią jej siły.
Tydzień później otrzymała e-mail od kobiety o imieniu Betty, która podziękowała jej za przesłanie historii i poprosiła o pozwolenie na podzielenie się nią, z niewielkimi zmianami w celu zachowania anonimowości.
Liv spojrzała na wiadomość, uśmiechnęła się i odpisała: „Tak”.
I tak, miesiące później, gdzieś daleko poza jej małym miasteczkiem, jej głos – a raczej jego wersja – rozbrzmiewał w głośnikach telefonu, samochodowych radiach i tanich słuchawkach. Ludzie słuchali jej jadąc z pracy do domu, składając pranie, siedząc samotnie przy kuchennych stołach, takich jak jej.
Słyszeli o zielonej sukience, śnie i ojcu, który tak bardzo kochał swoją córkę, że przekroczył granicę oddzielającą żywych od umarłych, tylko po to, by ją ostrzec.
Słyszeli o kobiecie, która myślała, że jej życie dobiegło końca w wieku pięćdziesięciu lat, a potem powoli i boleśnie odkrywała, że po prostu zmieniało swój kształt.
Usłyszeliby i być może poczuliby się odrobinę mniej samotni.
Pewnego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, Liv siedziała na ganku z otwartym laptopem i małym mikrofonem przypiętym do kołnierzyka. Betty zapytała, czy zgodziłaby się nagrać krótką wiadomość, która miałaby być odtworzona na końcu filmu – osobistą wiadomość od kobiety, której historię właśnie usłyszały.
Liv na początku zaśmiała się nerwowo.
„Ja? Na nagraniu? Nie jestem typem YouTubera”.
Ale ona się zgodziła.
Teraz, gdy mała czerwona lampka mikrofonu się świeciła, obserwowała, jak licznik nagrywania zaczyna odliczać sekundy.
Myślała o wszystkim, co doprowadziło ją do tego momentu – o śnie, sukience, pudrze, laboratorium, detektywach, sali sądowej, małym domku, bibliotece, bałwanie, niebieskim notesie.
Pomyślała o swoim ojcu.
Pomyślała o kobietach i mężczyznach, którzy mogli jej słuchać, siedzących zupełnie nieruchomo w półmroku i zastanawiających się, czy są szaleni, skoro czują się nieswojo z powodu czegoś, czego nie potrafią dokładnie nazwać.
Wzięła głęboki oddech.
A potem jeszcze jeden.
I wtedy zaczęła mówić.
Wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem się po moim małym ganku, miejscu, w którym w końcu nauczyłem się na nowo oddychać.
Wzięłam głęboki oddech i rozejrzałam się po moim małym ganku – miejscu, gdzie w końcu nauczyłam się oddychać na nowo. Wiecie, po tym wszystkim, przez co przeszłam, po uświadomieniu sobie, że mężczyzna, z którym dzieliłam dwadzieścia lat, jest gotów oddać moje życie za pieniądze, można by pomyśleć, że się załamię.
Ale dziwnym trafem tego nie zrobiłem.
Zgiąłem się, owszem, ale nie złamałem.
I o tym właśnie chciałbym z wami porozmawiać.
Kiedy życie uderza cię w sposób, którego się nie spodziewałeś, kiedy ktoś, komu ufasz, wstrząsa twoimi stopami, zaczynasz dostrzegać, co naprawdę się liczy. Nauczyłem się, że przetrwanie to nie tylko pozostanie przy życiu. To wybór siebie, nawet gdy boli. To pozwolenie sobie odejść od ruin i zacząć budować coś małego, prostego i uczciwego.
Tej nocy mój tata uratował mnie we śnie.
Ale potem się uratowałem.
I nigdy nie sądziłam, że będę mogła to powiedzieć.


Yo Make również polubił
Chciałam to zrobić, czekając na ugotowanie makaronu: ten lekki mus truskawkowy zniknął, zanim jeszcze trafił na stół. Tylko 90 kalorii!
Roladki z ciasta francuskiego ze szpinakiem i serem
Schudłam 80 kg w 6 miesięcy: Ten dwuskładnikowy napój naprawdę działa jak cud na odchudzanie
Pożegnaj ból stawów i stóp dzięki relaksującej kąpieli rozmarynowej