Kursor mrugnął do mnie z pustego dokumentu Worda, maleńki niebieski puls na morzu bieli. Obok mojego laptopa, na obtłuczonym kuchennym stole, szklanka mrożonej herbaty spływała po podkładce z wyblakłą amerykańską flagą, w paski powyginane od zbyt wielu imprez z okazji Czwartego Lipca. Była 7:13 rano na przedmieściach Oregonu, sześć godzin przed moim spotkaniem z Hartfell Publishing, a moja 400-stronicowa powieść – dwa lata pracy, siedemset godzin pisania, niezliczone poprawki – przepadła.
Każdy folder. Każda lokalizacja kopii zapasowej. Każda synchronizacja w chmurze. Nic.
Przez jedną absurdalną sekundę naprawdę pomyślałem o zadzwonieniu pod numer 911. „Dzień dobry, tak, chciałbym zgłosić zabójstwo, ktoś zamordował moją książkę”. Ale nie dzwoni się na policję w sprawie śmierci pliku, nawet jeśli wygląda to jak miejsce zbrodni.
Wystarczy, że wpatrzysz się w migający kursor i spróbujesz nie krzyczeć.
Serce waliło mi jak młotem. Otworzyłem dysk zewnętrzny. Pusty. Sprawdziłem folder z automatyczną kopią zapasową. Pusty. Sprawdziłem kosz. Pusty. Kursor migał cierpliwie, jakby miał nieskończony czas.
„Szukasz czegoś?” zapytał mój tata.
Podskoczyłem. Stał oparty o framugę drzwi, trzymając ceramiczny kubek w dłoni, a para unosiła się z niego, jakby się ze mnie śmiał. Na kubku widniał granatowy napis „NAJLEPSZY TATA W AMERYCE”, prezent na Dzień Ojca, którego z każdym rokiem żałowałem coraz bardziej.
Na jego twarzy pojawił się uśmieszek – ten, który oznaczał, że myślał, że coś wygrał.
„Moja powieść” – powiedziałem. Mój głos był zduszony. „Gdzie ona jest?”
Wziął powolny łyk kawy, delektując się chwilą. „Ach, to. Usunąłem to wczoraj wieczorem”.
Przez chwilę słowa nie miały sensu. Po prostu zawisły między nami, jak kiepski dialog w szkicu, którego jeszcze nie edytowałeś.
„Ty… co?” Zaschło mi w gardle.
„Zostawiłaś otwartego laptopa w salonie”. Wzruszył ramionami. „Bardzo nieostrożnie, Naomi”. Kolejny łyk. Kolejne małe zwycięstwo w jego oczach. „Wyświadczyłem ci przysługę”.
Poczułem gorąco na karku. „Usunąłeś moją książkę. Wszystkie czterysta stron”.
„Całe czterysta stron tego fantastycznego bełkotu”. Machnął kubkiem, jakby odganiał dym. „Smoki, magia i cokolwiek innego, na co marnowałeś czas przez ostatnie dwa lata”. Prychnął. „Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem, że zmarnowałeś tyle czasu”.
Złapałem się krawędzi stołu, żeby powstrzymać drżenie rąk. „To dwa lata pracy. Mam dziś spotkanie z wydawcą”.
„Miałem” – poprawił, odstawiając kubek z cichym, ceramicznym hukiem. „Miałeś spotkanie z wydawcą. Oszczędziłem ci wstydu”.
Kursor mrugał na pustym ekranie za nim. Miałem ochotę rzucić w niego laptopem.
„Dzień dobry” – powiedziała mama, stając obok niego i zaciskając pasek kwiecistej szaty. Spojrzała na pusty ekran, a potem na mnie. „Och, powiedziałeś jej?”
„Mówiłeś mi?” Mój głos się załamał. „Wiedziałeś o tym?”
„Pisarze to po prostu dorośli, którzy sobie nie radzą, tylko udają” – powiedziała, jakby tłumaczyła im, czym są podatki. „Czas, żebyś dorosła, Naomi”.
„Dorosłam i co zrobiłam?” Poczułam ucisk w klatce piersiowej. „Ta książka była moją pracą”.
„Twoja siostra sprzedaje kosmetyki i zarabia niezłe pieniądze” – wtrąciła płynnie mama. „Sześćdziesiąt tysięcy dolarów w zeszłym roku”. Uniosła brwi, czekając, aż będę pod wrażeniem. „Ile zarobiły twoje małe historyjki?”
„Nic” – odpowiedział za mnie tata. „Bo do niczego to nie prowadzi. Bo to wszystko siedzi w twojej głowie. Wydawnictwo Hartfell pewnie spotyka się z setkami urojonych naiwniaków rocznie. Przynajmniej teraz możesz skupić się na znalezieniu prawdziwej pracy”.
Przełknęłam ślinę. „Jeszcze nic nie opublikowałam. Właśnie po to jest dziś”.
„To spotkanie było stratą czasu” – powiedział tata stanowczo. „Zapłaciliśmy czterdzieści tysięcy dolarów za ten magisterium z kreatywnego pisania, żebyś mógł siedzieć w swoim pokoju i wymyślać smoki jak dziecko?” Pokręcił głową. „Artyści potrzebują czasu, żeby tworzyć” – dodał drwiącym falsetem, cytując moje własne słowa. „Cóż, czas minął”.
Wskazał niejasno na front domu, na podjazd, gdzie stał mój dziesięcioletni Honda. „Masz dwadzieścia osiem lat, Naomi, a wciąż mieszkasz w naszym domu, jesz nasze jedzenie, kosztujesz nas pieniądze. Albo znajdź sobie prawdziwą pracę, albo się wynoś”.
Kursor zamrugał za nim. Mrugnął. Mrugnął. Jakby pytał, czy zamierzam zapisać tę scenę.
„Spotkanie jest za sześć godzin” – powiedziałem cicho. „To może wszystko zmienić”.
Mama skrzyżowała ramiona. „Nic się nie zmienia. Zadzwonisz do nich, przeprosisz za zmarnowanie ich czasu, a potem będziesz wypełniać podania o pracę. Firma Chloe szuka pracowników. Podobnie jak sklep spożywczy na końcu ulicy. Nawet McDonald’s byłby lepszy od tego… udawania”.
Powiedziała „udając”, jakby to było brzydkie słowo.
„Powiedziałaś jej o możliwości pracy w mojej firmie?” – zaśpiewała Chloe, wchodząc do kuchni, cała w rzęsach, błyszczyku i designerskiej torebce, która kosztowała więcej niż mój samochód. „Potrzebujemy kogoś do pakowania zamówień. Minimalna płaca, ale to uczciwa praca”. Położyła błyszczący poradnik dla pracowników na stole, tuż obok mojego laptopa. Uradowani pracownicy magazynu na okładce uśmiechnęli się do mnie groźnie.
„Mam tytuł magistra” – powiedziałem, wpatrując się w podręcznik, jakby był napisany w obcym języku.
„Co kosztowało nas czterdzieści tysięcy dolarów” – przypomniała mi mama. „Po co? Żebyś mógł tu siedzieć i wymyślać historie jak dziecko?”
„Historie, które nie płacą rachunków” – dodał tata.
Kiedyś wychowywali mnie na bajkach na dobranoc, kupili mi pierwszy zeszyt, bili brawo, gdy „publikowałem” zszyte ze sobą opowieści przy kuchennym stole. Gdzieś po drodze zachwyt przerodził się w pogardę.
„Naomi” – powiedziała mama, a jej głos złagodniał do tonu, którego używała, gdy domagała się posłuszeństwa – „to jest rzeczywistość. Chloe zarobiła w zeszłym roku sześćdziesiąt tysięcy dolarów”.
Chloe się uśmiechnęła, przewijając już ekran w poszukiwaniu numeru. „Właściwie sześćdziesiąt dwa”. Obróciła ekran w moją stronę, jakby to był dowód na słuszność koncepcji. „Widzisz? Prawdziwe pieniądze”.
„I co zrobiłeś?” zapytał tata. „Zero?”
Wpatrywałem się w pusty dokument. W migający kursor. W podstawkę z wygiętą amerykańską flagą, której plastik odprysł dokładnie tam, gdzie powinny być gwiazdy.
„To dla twojego dobra” – powiedział tata. „Kiedyś nam podziękujesz”.
Jedno wiedziałem z absolutną, krystaliczną jasnością: nigdy im za to nie podziękuję.
Myśleli, że zniszczyli moją książkę. Tak naprawdę po prostu wykreślili się z mojej historii.
Zostawili mnie siedzącą tam, wpatrującą się w pusty ekran, z mrożoną herbatą powoli podgrzewającą się obok mojego łokcia. Dwa lata. Siedemset godzin pisania. Postacie, z którymi żyłam, w które tchnęłam życie, które kochałam jak przyjaciół – odeszły, bo mój ojciec uznał, że potrzebuję zderzenia z rzeczywistością.
Nie mieli pojęcia, że książka jest już wydrukowana.
I mieli się dowiedzieć, co się dzieje, gdy próbuje się usunąć marzenia pisarza.
Moi rodzice nie rozumieli, że współczesny świat publikacji to coś, o co nigdy nie zadali sobie trudu w swojej krucjacie na rzecz uczynienia mnie „normalnym” – że tradycyjni wydawcy nie organizują spotkań z przypadkowymi początkującymi pisarzami, którzy wysyłają mi dokumenty Worda i modlitwę.
Spotykają się z autorami, którzy już podpisali umowy.
Spotykają się z pisarzami, którzy podpisali kontrakty, otrzymali zaliczki, przetrwali miesiące poprawek dokonywanych przez redaktorów.
Moje spotkanie w Hartfell Publishing o godzinie 14:00 nie było prezentacją produktu.
To była sesja strategiczna premiery książki, która była już wydrukowana, wysłana do magazynów, dostępna w przedsprzedaży na Amazonie i w Barnes & Noble. Książki, którą sprzedałem pół roku temu za sześciocyfrową zaliczkę, o której nigdy nie powiedziałem rodzinie.
Kursor mrugał na pustym dokumencie, jakby znał sekret.
Zamknęłam laptopa, wsunęłam go do torby i wyciągnęłam telefon.
„Naomi!” Diane, moja redaktorka, odebrała po drugim dzwonku, jej głos był radosny i już pod wpływem kofeiny. „Powiedz, że dzwonisz, bo jesteś zbyt podekscytowana, żeby spać. Dział marketingu jest wniebowzięty tym popołudniem”.
„Mała wpadka” – powiedziałem.
„Och?” Papier zaszeleścił na jej końcu. „Proszę, powiedz mi, że to dobra czkawka, a nie czkawka typu „zgubiliśmy autora”.
„Moi rodzice usunęli mój lokalny egzemplarz rękopisu” – powiedziałem. „Znaleźli mojego laptopa otwartego i postanowili mnie zdemaskować”.
Zapadła cisza, po czym Diane roześmiała się ostro i z niedowierzaniem. „Oni co?” Kolejny śmiech, tym razem z niedowierzaniem. „Jakież to lata 90.”
Opadłem na krzesło. „Myślą, że uratowali mnie przed kompromitacją”.
“Good thing we have it backed up in about seventeen places,” she said. “Plus the ten thousand physical copies sitting in the warehouse right now.” Her voice warmed, a smile I could hear. “Your parents are about ten thousand copies too late.”
Ten thousand. The number settled in my chest like a promise.
“They don’t know about the deal,” I admitted. “Or the advance. Or the tour. Or the fifteen emails from Marketing. Or any of it.”
“Ah.” Diane’s voice softened. “One of those families. That explains the P.O. Box.”
I’d insisted all my publishing correspondence go through a post office box downtown, not the house. At the time, I’d told myself it was for privacy. Really, it had been pure self-preservation.
“How do you want to play this?” she asked.
I thought about years of “When are you going to grow up?” About watching my parents praise Chloe for every bonus check while dismissing my publications in literary magazines like they were hobby certificates. About the contempt in their voices when they called me a failed adult.
I thought about the blinking cursor on the empty document and the ten thousand copies of my book that existed whether my parents approved or not.
“I’ll be at the meeting,” I said. “But I might be looking for temporary housing afterward.”
“Honey,” Diane said, “with your advance, you can look for permanent housing. See you at two.”
After we hung up, I opened my email.
Seventeen unread messages from my agent, each with increasingly excited subject lines about the launch: COVER REVEAL ROUNDUP!!!, PODCAST REQUEST, INTERVIEW WITH BIG SFF BLOG, FOREIGN RIGHTS OFFER—CALL ME.
Cover reveals from book bloggers who’d gotten advance copies. Interview requests from podcasts I actually listened to. One email in particular made me pause and smile.
Ms. Blake,
We’re pleased to confirm your book, The Last Dragon Keeper, will be featured in our Staff Picks display at all Barnes & Noble locations starting next Tuesday.
Ten thousand copies and a national Staff Picks table. Not bad for a “failed adult.”
I had six hours until the meeting.
Six hours to decide how to handle the people who had just tried to delete my life’s work.
I could tell them now. I could pull up the Barnes & Noble website, show them my cover on the front page, watch their faces slide from smug satisfaction to shock. I could make them grovel, apologize, beg to be part of my success.
Or I could do what writers do best.
I could control the narrative.
I showered, blow-dried my hair, and put on my “interview outfit”—the navy blazer and black trousers they’d mocked as “playing dress-up” when I’d worn them to author events. I packed a duffel bag with essentials: my laptop, my contract folder, the worn spiral notebook where The Last Dragon Keeper had been born in half-legible scribbles, and the few sentimental things I couldn’t replace.
Then I went downstairs for breakfast like nothing had happened.
Tata siedział przy stole z poranną gazetą, a kubek kawy stał na artykule o inflacji. Listy z napisem „NAJLEPSZY TATA W AMERYCE” uśmiechały się do mnie, nieświadome. Mama stała przy kuchence i przewracała naleśniki. Telewizor w kącie mruczał coś o giełdzie. Magnes z amerykańską flagą na lodówce znów był krzywy, a jego czerwone paski przechylały się ku górze.
„Oto ona” – powiedział tata radośnie. „Nasza nowa rekrutka do prawdziwego świata”.
„Właściwie tak” – powiedziałem, nalewając sobie kawę rękami, które cudem nie drżały. „Myślałem o tym, co powiedziałeś”.
Mama ożywiła się, jakby ktoś jej właśnie powiedział, że pastor przyjdzie na obiad. „Och?”
„Masz rację” – powiedziałem. Słowa smakowały mi na języku jak tektura. „Czas stawić czoła rzeczywistości”.
Chloe, już w pełnym makijażu i sportowym stroju, oparła biodrem o ladę. „Więc przyjdziesz do mnie pracować?” Uśmiechnęła się szeroko. „Magazyn potrzebuje pakowaczy. Nie jest to efektowny, ale uczciwy magazyn”.
„Pójdę na tę rozmowę kwalifikacyjną do firmy Chloe” – powiedziałem.
Chloe prychnęła. „To nie jest rozmowa kwalifikacyjna. Po prostu przychodzisz i zaczynasz pakować pudła”.
„Jeszcze lepiej” – powiedziałem. „Kiedy zacznę?”
Wszystko w pokoju zmieniło się w jednej chwili.
Tata poklepał mnie po ramieniu, niemal promieniejąc. „Właśnie o tym mówię”.


Yo Make również polubił
Moi rodzice zaprosili mnie na wystawny obiad rodzinny, ale kazali mi usiąść przy „stoliku dla dzieci”, podczas gdy moje małżeństwo i rodzeństwo siedziało z dorosłymi. Po cichu wstałem i wyszedłem… Kilka godzin później…
Nie miałem o tym pojęcia!
Miękkie ciasto z mąki pełnoziarnistej, cytryny i jogurtu
Serce pod ochroną: domowa łyżka zdrowia na krążenie, zakrzepy i ciśnienie