„Wygląda jak coś zeskrobanego z tacy w stołówce” – warknęła moja szwagierka, krzywiąc usta, wpatrując się w zapiekankę na środku stołu mojej teściowej. Światło padające z sufitu odbijało się od obtłuczonego granatowego naczynia z maleńkimi białymi gwiazdkami, znaleziska z wyprzedaży z okazji Czwartego Lipca, które kupiłam lata temu w Walmarcie. Para unosiła się znad jedzenia, zaparowując szklankę z mrożoną herbatą, która pociła się obok mojego talerza. Mały magnes na lodówkę w kształcie amerykańskiej flagi, przechylony na bok na drzwiach lodówki Nancy, przykuł moją uwagę, gdy w pomieszczeniu zapadła głucha cisza.
„Nawet moje dzieci mogłyby sobie lepiej radzić” – dodała Riley, krzywiąc się. Jej głos przebijał się przez cichy szum starej klimatyzacji i ciche nucenie Sinatry dochodzące z radia na blacie.
Poczułam, jak moi chłopcy zamierają po obu moich stronach. Widelec Nancy zatrzymał się w połowie drogi do jej ust. Po drugiej stronie stołu Callie i Ava wpatrywały się w matkę, jakby ktoś im odłączył prąd.
Przełknęłam ślinę, wzięłam łyk wody i cicho powiedziałam: „Dzisiaj nic nie gotowałam”.
Sposób, w jaki migotała mina Rileya – jedno ostre pęknięcie na tej zadowolonej masce – powinien być satysfakcjonujący. Nie był. Bo tak naprawdę nie chodziło o zapiekankę. I nie chodziło już od dawna.
Nazywam się Skyler Dalton. Mam trzydzieści dwa lata, jestem mamą dwóch chłopców, którzy potrafią w dziesięć sekund przejść od anielskiej urody do WWE. Matthew ma jedenaście lat, Oliver dziewięć, a mój mąż Jack i ja znamy się odkąd wylał tanie studenckie piwo na moje conversy na imprezie studenckiej. Trzy lata temu dokonaliśmy niemożliwego: podpisaliśmy papiery, uścisnęliśmy dłoń przedsiębiorcy budowlanego w kowbojskich butach i krawacie bolo, i zbudowaliśmy dom na wąskim kawałku ziemi tuż obok domu jego rodziców w spokojnej dzielnicy Columbus w stanie Ohio.
Wtedy wydawało mi się to idealne. Grillowaliśmy latem, dzieciaki biegały boso między naszym podwórkiem a podwórkiem Nancy i Jima, a święta były jak jeden długi film Hallmarka. Dodatkowe osoby do opieki nad dziećmi, niedzielne obiady, cały ten przytulny, małomiasteczkowy pakiet. Tę obietnicę słyszałem przy każdym uderzeniu młotkiem, gdy dom stawał na wysokości zadania.
Przez jakiś czas wydawało się, że rzeczywiście może się to spełnić.
Jim, mój teść, wiedział, jak naprawić wszystko, co wydawało dziwne dźwięki. Nancy przysłała nam chleb bananowy w pierwszym tygodniu po przeprowadzce, zawinięty w folię i z małą karteczką samoprzylepną z napisem: „Witaj w domu”. Rodzina Jacka miała ten swobodny rytm, który podziwiałam odkąd się spotykaliśmy, i chociaż dorastałam w głośniejszym i bardziej chaotycznym domu, chciałam się wpasować w ich rytm.
Był tylko jeden problem.
Jej imię brzmiało Riley.
Riley jest starszą o rok siostrą Jacka, a mimo to zachowuje się jak jego szefowa. To osoba, która wchodzi do pokoju i zmienia jego energię bez pytania o pozwolenie – zbyt głośna, zbyt pewna siebie i zawsze trochę górująca nad innymi. Kiedy wyszła za mąż za Graysona, prawnika korporacyjnego, który jeździ srebrnym BMW i ma abonament w klubie winiarskim, wszelkie jej niepewności zostały przykryte grubą warstwą poczucia wyższości.
Sam Grayson? Całkiem w porządku. Nawet uprzejmy. Nie raz widziałem, jak przewracał oczami za jej plecami. Ale Riley przeszła tą alejką, włożyła pierścionek, który kosztował więcej niż mój samochód, i uznała, że cały świat jest jej winien szacunek.
Starałem się być wyrozumiały. Naprawdę.
Każdy z nas ma takiego jednego krewnego, prawda? Tego, z którym w myślach powtarzasz sobie rozmowy. Tego, który potrafi jednym komentarzem zburzyć kruchy spokój, który udało ci się zbudować. Dla nas była to Riley. Tyle że w naszym przypadku nie tylko zburzyła spokój – celowo go upuściła i podała mi miotłę.
Miała z Graysonem czwórkę dzieci: dwóch chłopców, Jasona i Ethana, którzy wyszli z łona matki, walcząc, oraz dwie dziewczynki, Callie i Avę, ciche, słodkie i zawsze czujne. Od dnia, w którym przeprowadziliśmy się do sąsiedniego domu z Nancy i Jimem, czułam, że dzieci Riley powoli stają się moją odpowiedzialnością, jakbym przegapiła jakąś niewidzialną notatkę.
Na początku były to drobiazgi.
„Hej Skyler, możesz zaopiekować się Jasonem i Ethanem, podczas gdy my załatwiamy sprawę?”
„Wpadamy tylko do Targetu, zrobimy to bardzo szybko.”
„Czy dziewczyny mogłyby u ciebie posiedzieć godzinę? Uwielbiają twój ogródek”.
Uwielbiam dzieci. Zawsze kochałam. Dwa razy w miesiącu jestem wolontariuszką w żłobku parafialnym. Opiekowałam się maluchami sąsiadów od piętnastego roku życia. Dzieci mnie nie przerażają; wyczerpują, owszem, ale jednocześnie wypełniają pokój tą zwariowaną, pełną nadziei energią, której nic innego nie dorówna. Więc kiedy Nancy dzwoniła z sąsiedztwa ciepłym i konspiracyjnym głosem: „Skyler, kochanie, Riley się spóźnia. Myślisz, że mogłabyś trochę pomóc z dziećmi?”, wycierałam ręce, kazałam chłopakom podzielić się klockami Lego i szłam do nich.
Ale „trochę” powoli przerodziło się w całe popołudnia.
Riley wkraczała do salonu rodziców z szerokim uśmiechem, całowała Nancy w policzek, narzekała na korki, szefa albo cenę ekologicznych jagód, po czym opadała na kanapę, jakby właśnie przebiegła maraton. Dziesięć minut później schemat układał się jak w zegarku.
Mój telefon zawibrował. Nancy, przepraszam.
„Skyler, kochanie, dzieciaki skaczą po ścianach. Myślisz, że mogłabyś przyjść i mieć na nie oko?”
A ja tam siedziałam, zaganiając czwórkę kolejnych dzieci, które miałam na głowie, rozdając ser w sznurku i plasterki jabłka, zamieniając podwórko w boisko do piłki nożnej, a jadalnię w pracownię artystyczną. Tymczasem Riley przeglądała telefon, śmiejąc się z czegoś na TikToku, od czasu do czasu zerkając w górę, gdy któreś z jej dzieci machało rysunkiem kilka centymetrów od jej twarzy.
„Spoko, kolego” – mawiała, nie patrząc za bardzo. „Idź i pokaż cioci Skyler”.
Zawsze tak robili.
Callie, z ciemnymi włosami wiecznie wymykającymi się z kucyka, ciągnęła mnie za rękaw. „Ciociu Skyler, patrz. Narysowałam jednorożca w kosmosie”.
Ava, jej młodsza siostra, stała za nią, z szeroko otwartymi i pełnymi nadziei oczami, ściskając arcydzieło, które stworzyła.
„To niesamowite” – mówiłem im, bo tak właśnie było. „Opowiedz mi o tym”.
Chłopcy byli głośniejsi, bardziej dzicy, zamieniając poduszki na kanapie w góry. Moi chłopcy reagowali na ich energię jak benzyna na ogień, a pod koniec każdej wizyty byłem ochrypły, spocony i dziwnie szczęśliwy – a także zmęczony do szpiku kości.
Za każdym razem Riley unosiła się nad chaosem, jakby nie miał on z nią nic wspólnego.
Jack na początku próbował z nią rozmawiać.
„Ry, mógłbyś może… pomóc?” mówił podczas jednego z niedzielnych obiadów, na które nalegała Nancy, kiedy nasza dwójka i czwórka dzieci Riley’a tworzyły ścianę hałasu przy stole dla dzieci.
Nakłuwała widelcem zieloną fasolkę i uśmiechała się ironicznie. „Skyler kocha dzieci. Prawda, Sky?”
Uśmiechałam się sztywno. „Uwielbiam je. Ale sześć naraz to dużo”.
„Proszę cię”. Machnęła ręką. „Masz do tego talent. Gdybym miała twoją cierpliwość, miałabym dziesięć”.
Roześmiała się, jakby powiedziała coś czarującego.
Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: Ona tak naprawdę mnie nie widzi. Nie jako osobę z ograniczeniami.
Ale połknęłam go, tak jak połyka się za duży kęs steku — powoli, ostrożnie, mając nadzieję, że nie utknie w środku.
Ze względu na dzieci, Nancy i Jima, nadal pojawiałem się na zajęciach.
Czas dziwnie się zachowuje, kiedy wychowujesz dzieci i ciągle gasisz małe pożary. Nie płynie prosto, tylko zapętla się. W jednej chwili uczysz malucha trzymać łyżkę, a w drugiej podpisujesz zgody na wycieczki dla piątoklasistów, zastanawiając się, kiedy zniknęły ich dziecięce policzki.
Lata mijały. Włosy Jima przerzedziły się i stały się bardziej srebrne niż siwe. Nancy cichła na schodach. Matthew i Oliver zamieniali kubki-niekapki na korki do baseballu i gry wideo. Synowie Riley’a gwałtownie rośli, ich głosy się łamały, a nastroje się zaostrzały. Callie i Ava weszły w ten etap przejściowy: nie były już dziećmi, nie nastolatkami, tkwiły w miękkim, zagmatwanym środku.
Druga zmiana miała miejsce po śmierci Jima.
Był czwartek w styczniu, kiedy Nancy zadzwoniła drżącym głosem. „Skyler, upadł w garażu. Ratownicy medyczni już tu są”.
Mieszkaliśmy cztery kroki i kawałek trawy dalej, ale przysięgam, że pokonanie tej odległości zajęło całe życie. Jack wybiegł przede mną, boso po zamarzniętym betonie. Zanim dotarłem na miejsce z telefonem w dłoni, a światła na ganku sąsiadów migały niczym rząd przerażonych oczu, światła karetki pogotowia malowały śnieg na czerwono i niebiesko.
Nie dał rady.
Kolejne tygodnie upłynęły na zapiekankach od pań z kościoła, papierkowej robocie i Nancy siedzącej przy kuchennym stole w bluzie, która wciąż pachniała wodą po goleniu Jima. Wyszczerbione granatowe naczynie żaroodporne z białymi gwiazdkami stało w jej piekarniku, zmieniając się z lasagne w zapiekankę ziti, a potem w cokolwiek, co ktoś podrzucił.
Riley przychodził częściej, ale nie po to, by pomagać.
Siedziała przy stole, krzyżując i prostując nogi, opowiadając o tym, jaka jest zajęta, jak trudno jej pogodzić obowiązki dzieci. „Mamo, masz szczęście” – powiedziała kiedyś, obracając nóżkę kieliszka do wina. „Teraz możesz po prostu… zostać w domu”.
Nancy patrzyła na nią bez słowa.
Zaczęłam spędzać więcej czasu u sąsiadów – gotując, sprzątając, pilnując, żeby Nancy nie opuszczała posiłków. Moja praca na pół etatu w lokalnej firmie marketingowej pozwalała mi zmieniać godziny pracy, pracować wcześnie rano lub późno w nocy, kiedy chłopcy już poszli spać. Nie było to nic luksusowego, ale pozwalało nam pokryć rachunki i dawało trochę swobody. Riley traktował to jak hobby.
„Pewnego dnia powinnaś znaleźć sobie prawdziwą pracę” – powiedziała mi kiedyś, kiedy wycierałam blaty kuchenne Nancy. „Jesteś wystarczająco mądra. Mogłaś pójść na studia prawnicze”.
„Lubię swoją pracę” – powiedziałem. „I dzięki niej mogę być w domu, kiedy dzieci wracają ze szkoły”.
Wzruszyła ramionami. „Chyba bym zwariowała”.
Musiałem powstrzymać się od powiedzenia czegoś, co cisnęło mi się na usta: Może na tym polega różnica między nami.
Prawdziwy wybuch nastąpił jednak później.
Kiedy Matthew kończył piątą klasę, a Oliver trzecią, Callie była w gimnazjum, a Ava tuż za nią w podstawówce. Dom Nancy, niegdyś pełen donośnego śmiechu Jima, teraz rozbrzmiewał echem w dziwnych miejscach. Z salonu słychać było zmywarkę. Tykający zegar na korytarzu brzmiał, jakby odliczał do czegoś, czego nie potrafiliśmy nazwać.
Pewnego bladego popołudnia wczesną wiosną Riley wpadł przez drzwi wejściowe Nancy niczym burza.
Ona nie pukała. Ona nigdy nie pukała.
Byłem już tam, pomagając Nancy przejrzeć pudełko ze starymi flanelami Jima, żeby je oddać. W tle telewizor szeptał jakiś popołudniowy talk-show. W powietrzu unosił się zapach kawy i cytryny.
„Może się rozwieść” – oznajmiła Riley, rzucając torebkę na krzesło, jakby odrzucała granat.
Dłoń Nancy zamarła na wyblakłej kraciastej koszuli. „Co?” wyszeptała.
„Grayson i ja skończyliśmy” – powiedziała Riley. Jej głos był zbyt jasny, jak żarówka, która zaraz się przepali. „Rozmawiamy z prawnikami od tygodni. A może… kłócimy się z prawnikami, powinnam powiedzieć. Nieważne. Już mi przeszło”.
Wymieniłam spojrzenia z Nancy. Rozwód. Słowo to przemknęło mi przez głowę, przywołując obrazy nieśmiałego uśmiechu Callie, ostrożnych pytań Avy, głośnych kroków chłopców na ganku Nancy.
„Powiedziałeś… dzieciom?” – zapytałem ostrożnie.
„Wiedzą, że walczymy” – powiedziała Riley, wzruszając ramionami. „Dają sobie radę. Dzieciaki są odporne. W każdym razie”. Klasnęła raz w dłonie, jakby rozpoczynała spotkanie. „Umowa jest taka. Planuję wprowadzić się tutaj do Callie i Avy w przyszłym tygodniu”.


Yo Make również polubił
Szczepionki przeciwko COVID-19. Walka z fałszywymi informacjami
To dla mnie nowość!
Naturalny przepis na oczyszczenie tętnic i obniżenie poziomu cholesterolu
3 oznaki, że ktoś ma raka podczas snu